Niedawno, w jednym z warszawskich domów aukcyjnych sprzedano na licytacji za 6500 zł pastel Stasysa Eidrigevičiusa „Głowa niebieska”. Niestety miał pecha kupujący (dom aukcyjny? sprzedający?), albowiem sam twórca dość uważnie śledzi obecność swych prac na rynku sztuki i natychmiast odkrył, że to nie jego działo, ale dość prymitywny falsyfikat. Mało tego. Odnalazł w domowym archiwum fotografię oryginalnego obrazu, dzięki czemu możemy sobie porównać artystyczną jakość oryginału i podróbki, a przy okazji zadumać się nad faktem, że eksperci aukcyjni przygotowujący aukcję nie nabrali żadnych podejrzeń.
Wiele lat temu szerokim echem odbiła się podobna historia z obrazem Franciszka Starowieyskiego przyjętym do sprzedaży w innym domu aukcyjnym. Tam jednak była to świadoma prowokacja dziennikarska, mająca ujawnić luki w ocenie dzieł sztuki. Można powiedzieć, że te dwa przypadki oraz kilka innych ujawnionych, to drobiazg wobec całego rynku sztuki. Otóż nie. Skala fałszerstw jest bowiem ogromna i od lat, zamiast maleć, przybiera na sile.
Fałszuje się praktycznie wszystkich twórców. Od autorów najwybitniejszych po drugorzędnych. Z dawnych mistrzów najczęściej Kossaków, Malczewskiego, Orłowskiego. Masowo podrabia się Karpińskiego, tzw. monachijczyków, malarzy z kręgu Ecole de Paris, Stażewskiego, Nowosielskiego i wielu, wielu innych. Szacuje się, że około 80 proc. pojawiających się w handlu akwareli Nikifora i rysunków Berezowskiej, to falsyfikaty. W domach aukcyjnych takie wpadki zdarzają się stosunkowo rzadko, ale antykwariaty, nie mówiąc o pchlich targach, to już królestwo kopii, podróbek, naśladowań.
Pewien zaprzyjaźniony ekspert opowiadał mi, że został poproszony o wycenę pewnej prywatnej kolekcji malarstwa. Wystarczył mu pobieżny przegląd prac, by mieć pewność, że zdecydowana większość zbioru, to dzieła… oszustów. O reakcji właściciela wolał nie opowiadać.
W środowisku krąży wiele podobnych historii, a najbardziej wtajemniczeni zapewniają nawet, że dokładnie wiedzą, w czyich pracowniach (bo są to niemal zawsze dyplomowani artyści) powstają owe Malczewskie, Brandty czy Fałaty.
I co? I nic. Twórcy żyjący, jak Statys, mogą przypadek nagłośnić. Ale o ochronę dorobku nieżyjących artystów nie ma kto – z małymi wyjątkami – dbać. Albowiem ściganie tego typu przestępców praktycznie nie istnieje, a przez ostatnie dwie dekady nie skazano w Polsce ani jednej osoby za fałszowanie sztuki.
Mimo że – co należy przypomnieć – za każdym razem w grę wchodzą ogromne pieniądze, od kilku do kilkuset nawet tysięcy złotych. W tym kontekście więzienie za kradzież batonika wydaje się szczególnie złośliwym chichotem Temidy. Fałszerze w Polsce są absolutnie bezkarni.
We Francji, w domach aukcyjnych istnieje instytucja tzw. commissaire-priseur. W przypadku pracy uznanej za fałszerstwo ma on prawo i obowiązek „zaaresztować” ją i zniszczyć. Także w innych krajach istnieją w policji całe oddziały wyspecjalizowane w wynajdywaniu falsyfikatów i wyłapywaniu fałszerzy.
U nas dom aukcyjny lub antykwariusz nie może zrobić nic, nawet jak ma pewność, że to nieoryginalna praca. Sfałszowane dzieło należy oddać dotychczasowemu właścicielowi, a on powędruje do kolejnych domów aukcyjnych i antykwariatów, aż w końcu trafi na kogoś, kto się nie pozna.
Za podrobienie monety dwuzłotowej można na lata wylądować w więzieniu. Za podrabianie wartych gigantyczne pieniądze obrazów można żyć wygodnie i w poczuciu całkowitej bezkarności.