W powiecie żuromińskim, na Mazowszu. Mieszkał tam Dominik Szymański, lat 14. Mieszkał, już nie mieszka, powiesił się na sznurówkach, bo w szkole koledzy urządzili mu festiwal hejtu. Zasłużenie: w końcu nosił rurki, układał włosy i był „pedziem”. Nie trzeba chyba lepszego dowodu na to, że homofobia to nie jakaś oderwana od życia sprawa, jakiś „pogląd” (który można przyjmować, można się z nim nie zgadzać, ale ma swoje miejsce w społeczeństwie), lecz zwykła podłość, podłość, która zbiera konkretne ofiary.
Ale nie, niektórym to nie wystarczy. I myślę nie tylko o bieżuńskich i pozabieżuńskich gimnazjalistach, nie myślę też o tej gromadzie, która o tragedię obwiniła wszystkich (począwszy od ofiary, bo Dominik był za słaby, przez jego rodziców, aż po równościowców z parad, bo to przez tę ich nachalną propagandę, te ich prześladowania), oprócz homofobicznych prześladowców, którzy zmienili życie chłopca w piekło. Myślę o tak zwanych dobrych ludziach. Dobrzy ludzie reagują z troską. Udostępniają na fejsie zdjęcia ofiary, wklejają świeczki. I opowiadają, jakie to straszne, że rzecz się sprowadza do homofobii. Bo przecież to nie o to chodzi, w ogóle nie o to chodzi.
Po pierwsze: Dominik nie był gejem, co poświadcza jego matka. Pomijam już, ile matek jest świadomych nieheteroseksualnej orientacji syna, kiedy ma on ledwie 14 lat. Ale nawet gdyby nim nie był – cóż to zmienia? Można być ofiarą homofobii, nie będąc gejem, bo logika prześladowań jest swoista. Polacy, których wzięto za Żydów w czasie pogromu kieleckiego, ucierpieli z powodu antysemityzmu, a nie antypolonizmu. Hermann Göring miał powiedzieć: O tym, kto jest Żydem, decyduję ja! i na tej samej zasadzie to homofob decyduje, kto jest „pedałem” czy „lesbą”.