Przelatujecie w pamięci listę znajomych i zaraz znajdujecie osobę, która poczuje się waszym żartem dotknięta. W najlepszym razie zostaniecie zrugani, w gorszym usunięci z grona znajomych. W najgorszym – dostaniecie wyrok śmierci.
Z kawału o Mahomecie rezygnujecie więc natychmiast. Jeśli chodzi o inne, to tu zaczyna się kombinowanie: zamieniacie słowo „pedał” na „gej” albo „Murzyn” na „Afroamerykanin”, „katol” na „katolik” itd. Spoglądacie na zmodyfikowany wpis. Nie brzmi już tak dobrze, a poza tym i tak na pewno ktoś się obrazi. Może lepiej w ogóle nic nie pisać? Kasujecie żarcik. Ja w takiej sytuacji byłam nie raz. Towarzyszyła mi przy tym refleksja dotycząca natury śmiechu i wracały sceny z „Imienia róży”. Podczas teologicznej dysputy z Wilhelmem z Baskerville czcigodny Jorge mówi: „Śmiech to znak głupoty. Kto śmieje się, nie wierzy w to, co jest powodem śmiechu, ale też nie czuje do tego czegoś nienawiści. Tak zatem, jeśli śmiejemy się z czego złego, oznacza to, że nie zamierzamy owego zła zwalczać, jeśli zaś śmiejemy się z czego dobrego, oznacza to, że nie cenimy siły, przez którą dobro szerzy się samo z siebie”. Jorge w śmiechu dostrzegał zło, by strzec przed nim, gotów był popełniać kolejne zbrodnie. Pomimo swoistej logiki wywodu zakonnika współczesny rozumny człowiek raczej nie przyzna mu racji, a pomysł zabijania niewinnych ludzi w imię wyższego celu zapewne uzna za absurdalny i idiotyczny przejaw średniowiecznej ciemnoty.
A przecież my również żyjemy w czasach, w których śmiać się z niektórych rzeczy jest po prostu niebezpiecznie. Na naszych oczach rozgrywa się święta wojna wytoczona przez grupę oszołomów przeciwko tym, których jedynym orężem jest ołówek, kartka papieru i kpina.