W powszechnym wyobrażeniu polska literatura fantasy zaczyna się i kończy na Andrzeju Sapkowskim i jego wiedźminie Geralcie (tak jak rodzima fantastyka naukowa kojarzy się wyłącznie ze Stanisławem Lemem, ewentualnie z Jackiem Dukajem). Tymczasem w porównaniu z dużo popularniejszą fantasy anglosaską Polacy wypadają nad wyraz dobrze. Więcej nawet – pod względem różnorodności form i tematów opowieści nasi rodacy biją Amerykanów, Brytyjczyków i Australijczyków na głowę.
To jedna z nielicznych zalet dużo mniejszego rynku. Podczas gdy anglosascy pisarze i pisarki bardzo często podążają za trendami (zapewne za namową agentów szukających opowieści podobnych do najnowszych bestsellerów) i piszą tak, aby można było ich bardzo łatwo zaszufladkować czy porównać do George’a R.R. Martina, Trudi Canavan albo Brandona Sandersona, twórcy znad Wisły dążą do absolutnego przeciwieństwa: celem jest przede wszystkim oryginalność i znalezienie dla siebie osobnej niszy.
Nie oznacza to, że w Stanach czy Wielkiej Brytanii nie ukazują się teksty wyjątkowe i świeże – przykładem na to popularny Neil Gaiman, poza nim mamy również na przykład Catherynne M. Valente, Susanne Clarke czy wreszcie zmarłego niedawno mistrza gatunku Terry’ego Pratchetta. Pod względem nakładów króluje jednak fantasy pisana w cieniu J.R.R. Tolkiena, którą możemy nazwać literaturą magii i miecza, z akcją osadzoną w krainach przypominających nasze średniowiecze, oparta na solidnym worldbuildingu, czyli taka, gdzie – wzorem autora „Władcy pierścieni” – wielką energię poświęcono na opracowanie całej fikcyjnej geografii i historii.
Nowy idol
W Polsce, zwłaszcza w ostatnich latach, trudno było znaleźć dwie powieści fantasy, które udałoby się postawić na tej samej półce: co publikacja, to coś nowego, co pisarz – to osobna szufladka. Jacek Piekara tworzy popularną, krwawą i brutalną serię o inkwizytorze i świecie, w którym Jezus nie umarł na krzyżu, ale zszedł z niego i zabił swoich oprawców. Jacek Komuda wplata elementy fantasy w opowieści o Polsce XVII w. Maciej Guzek w wybitnym „Trzecim świecie” stworzył inspirowany Kapuścińskim reportaż z krainy fantasy. Szczepan Twardoch jeszcze przed „Morfiną” zachwycił niezwykłym „Wiecznym Grunwaldem”, gdzie zmierzył się z kwestią relacji polsko-niemieckich. Tomasz Kołodziejczak z kolei w cyklu „Ostatnia Rzeczpospolita” opisuje nasz kraj jako rządzoną przez elfy ostoję w świecie zniszczonym przez czarną magię, gdzie polska historia, nasz honor, wiara i tradycja stają się materialne i wykorzystywane są jako broń przeciw wrogom. W ubiegłym roku Nagrodę im. Janusza A. Zajdla zdobył zaś Krzysztof Piskorski za „Cienioryt”, czyli opowieść spod znaku płaszcza i szpady, ale rozgrywającą się w świecie, w którym cienie są łącznikami z inną rzeczywistością.
Oba nurty, a więc anglosaski posttolkienizm i polskie dążenie do szukania własnej niszy, łączy Robert M. Wegner. To fantasy, u której podstaw leży szczegółowo wykreowany quasi-średniowieczny świat, czyli tytułowe Imperium Meekhanu i sąsiadujące z nim kraje oraz nacje, gdzie walki toczy się zarówno za pomocą żelaza, jak i magii, a bogowie mieszają się w sprawy ludzi. Polacy nie dostali czegoś takiego przynajmniej od czasów Feliksa W. Kresa (a ten cykl „Księga Całości”, niedokończony, porzucił w 2005 r.). Fanów nad Wisłą Wegner przekonał również do tego, że pisze lepiej niż większość amerykańskich czy brytyjskich kolegów i koleżanek po piórze.
Można powiedzieć, że zaczynał jak Andrzej Sapkowski. Najpierw były opowiadania publikowane w magazynie fantastycznym (w tym wypadku: „Science Fiction, Fantasy i Horror”), gdzie stopniowo rozbudowywał wykreowany przez siebie świat. Później ukazały się dwa zbiory opowiadań, uzupełnione nowymi tekstami, które stały się fundamentem dla cyklu powieści (druga, „Pamięć wszystkich słów”, właśnie trafia do sprzedaży). Podobnie też jak twórca postaci Geralta z Rivii, Wegner momentalnie zjednał sobie czytelników: – Już pierwszy tekst z cyklu meekhańskiego spotkał się z ogromnym zainteresowaniem – wspomina Robert J. Szmidt, ówczesny redaktor naczelny magazynu „SFFiH”. – Na forum istniejącym przy miesięczniku, gdzie czytelnicy oddawali głosy na tekst numeru, opowiadanie „Ponieważ kocham cię nad życie” zdecydowanie wygrało plebiscyt nie tylko miesiąca, ale i roku 2006 – dodaje.
„Science Fiction, Fantasy i Horror” w 2006 r. nie miało jednak ani nakładów, ani pozycji „Nowej Fantastyki” z początku lat 90. ubiegłego wieku, kiedy to do świadomości czytelników przebijał się Sapkowski. Wegner na szersze uznanie musiał więc nieco poczekać.
Przełomowy był 2009 r., gdy nakładem wydawnictwa Powergraph ukazał się zbiór „Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe”. Za pochodzące z niego opowiadanie „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” fani uhonorowali go Nagrodą im. Janusza A. Zajdla. Nominowany do tego wyróżnienia był także jeden z tekstów z drugiego zbioru, „Wschód-Zachód”, „Najlepsze, jakie można kupić”. Największy triumf Robert M. Wegner odniósł jednak w 2013 r., gdy podczas gali w Sali Kongresowej odebrał dwie statuetki „Zajdli”, zarówno za opowiadanie „Jeszcze jeden bohater”, jak i powieść „Niebo ze stali”, czyli trzecią książkę w serii o Meekhanie (wcześniej czegoś podobnego dokonał tylko Jarosław Grzędowicz). Polscy miłośnicy fantastyki jasno wskazali swojego nowego ulubieńca.
Nawet mężczyźni zapłaczą
W centrum spisywanych przez Wegnera historii leży Meekhan, czyli potężne imperium przypominające Cesarstwo Rzymskie, które w czasie wielkich podbojów podporządkowało sobie sporą część znanego świata. Czytelnicy, zgodnie z tytułem serii, poznają jego niespokojne pogranicze. – Fascynują mnie konflikty na pograniczu różnych kultur, miejsca, gdzie w tyglu różnych narodów, religii, wierzeń i zwyczajów wykuwają się nowe narody, religie i wierzenia – opowiada autor.
W fantasy jednak, żeby coś ze sobą stykać czy ścierać, najpierw trzeba to stworzyć. I do tego Wegner ma wyjątkowy talent – z ogromną łatwością szkicuje historie i ożywia kreowane przez siebie nacje za pomocą charakterystycznych zwyczajów, tworząc nowe tradycje, dla każdego ludu budując kulturalny fundament. Opisywani przez niego bohaterowie ożywają, bo kształtuje ich dziedzictwo przodków, środowisko, w którym się wychowali – tak kompleksowej kreacji próżno szukać u innych autorów, czy to w Polsce czy na Zachodzie. Trudno też znaleźć autora fantasy, który z takim pietyzmem tworzyłby swój fantastyczny świat, nie tylko po to, by mieć efektowną scenografię dla kolejnych potyczek na miecze.
Dlaczego jednak Wegner zadaje sobie taki trud? Bo jego „Opowieści…” to w dużej mierze historie o tym, jak kształtowani jesteśmy przez nasze otoczenie, jak to, gdzie się urodziliśmy i kim otaczaliśmy, tworzy nas samych. W „Pamięci wszystkich słów” jasno stawia pytanie: jesteśmy sobą czy tworem powstałym ze zlepku tradycji i oczekiwań innych? Wątek młodego wojownika Yatecha, jednego z głównych bohaterów serii, to ciągłe poszukiwanie granicy między indywiduum a wpływającą na nie kulturą.
Tak jak „Saga o Wiedźminie” popularność zdobyła, bo pod płaszczem opowieści o łowcy potworów mówiła o rzeczach uniwersalnych, tak „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” bez problemu można odnosić do nas samych. – Opowiadam historię wymyślonego świata, w którym żyją ludzie dokładnie tacy jak my – tłumaczy Robert M. Wegner. – Bo choć możemy sobie wyobrażać, że my, dzieci XXI w., jesteśmy niesłychanie oryginalni, niezwykli i cudowni, nie różnimy się zbytnio od naszych przodków sprzed stu, pięciuset czy pięciu tysięcy lat. Nadal więcej energii poświęcamy na podkreślanie różnic między „naszymi” a „obcymi” niż na szukaniu tego, co nas łączy.
Najlepszym spośród meekhańskich tekstów pozostaje poruszające „Gdybym miała brata”, gdzie Wegner opisuje tragedię powstałą w wyniku zetknięcia dwóch różnych kultur. W rozmowie kobiety z ludu Issaram, siostry wspomnianego Yatecha, z pochodzącym z Imperium Meekhańskiego ojcem jego ukochanej autorowi udało się zamknąć esencję konfliktu wynikającego w naszych realiach z braku zrozumienia między chrześcijańskim Zachodem a islamskim Wschodem.
Śpią pod śniegiem, żrą kamienie
Większość czytelników „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” najmocniej reaguje jednak na opowiadania i wątki powieści, w których pojawia się Straż Górska. Jej członkowie to patrolujący granice Imperium oddział zaprawionych w boju, nieugiętych górali, o których w „Pamięci wszystkich słów” czytamy, że „śpią pod śniegiem, żrą kamienie i szczają lodem” (a przynajmniej taką mają renomę). To proza, którą zwykło się określać mianem „męskiej”, z silnymi, szorstkimi bohaterami, ostrym językiem, sporą dozą brutalności i akcji oraz momentami niewybrednym humorem.
To widzimy na powierzchni. Fundamentem dla każdej z tych historii są jednak takie pojęcia, jak honor, braterstwo, lojalność, odwaga i bohaterstwo, ale nie w rozumieniu efekciarstwa i patosu w amerykańskim stylu. Tu obawia się największy talent Wegnera – nikt tak jak on nie potrafi mówić o tych rzeczach w taki sposób, by nie wypadały sztucznie i fałszywie. Gdy czyta się takie historie jak „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami”, jej bohaterów nie widzimy jako wyniesionych na piedestał herosów, których mamy wielbić, ale ludzi kierujących się autentycznym męstwem. U Wegnera słowa takie jak honor niosą ze sobą prawdziwe znaczenie, przestają być pustymi wyrazami, które przypomina się przy okazji co bardziej podniosłych uroczystości. W czasach kultu antybohaterów, stawiania w książkach, filmach czy serialach na piedestał socjopatów, złodziejaszków, rzezimieszków lub skrytobójców (w anglosaskiej fantasy to wyjątkowo silny nurt) albo po prostu antypatycznych chamów, Wegner ożywia pojęcia, które dotąd zbierały kurz w podręcznikach do historii. W „Grze o tron” tego raczej nie znajdziecie.
Wszyscy, którzy dzięki serialowi HBO poznali i pokochali prozę George’a R.R. Martina, powinni jednak się zachwycić także Wegnerem, tym bardziej że pod innymi względami „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” więcej wspólnego mają z „Pieśnią Lodu i Ognia” niż z historiami Sapkowskiego. Gdyby ukazały się w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, na listach bestsellerów miałby szansę skutecznie rywalizować z właśnie z Martinem, Joem Abercrombiem, Peterem V. Brettem czy Brandonem Sandersonem. Można nawet odnieść wrażenie, że nasz rodak od początku miał w planach ekspansję na Zachód, bo brzmiący anglosasko Robert M. Wegner to pseudonim, a nie prawdziwe nazwisko. Prawda jest jednak nieco inna: – Gdy zaczynałem przygodę z pisaniem, wydawało mi się, że pseudonim jest nieodzownym atrybutem każdego autora. Jak łatwo się domyślić, byłem wtedy bardzo młody – przyznaje twórca Meekhanu. Od razu dodaje jednak również: – Moje prawdziwe nazwisko zajmuje zaszczytne miejsce w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych polskich nazwisk, co sprawia, że dla pisarza jest mało przydatne.
Na razie przynajmniej w Polsce udało mu się ten pseudonim wypromować.