Ojciec odpowiedział więc dyplomatycznie synowi, że gdy będzie miał 18 lat, zdejmie z tych określeń bana, pod warunkiem że nie będzie za ich pomocą obrażał innych ludzi. – A po co w ogóle chciałbyś używać tych słów?
Na to 11-latek wycedził przez zaciśnięte zęby: – Po prostu „kurczę” czasem nie wystarczy.
W pełni się zgadzam! Zdecydowanie nie wystarczy, zwłaszcza gdy się żyje w Polsce, czyta doniesienia ze świata, czeka na kolejny przelew, spłaca kredyt i obcuje z równie sfrustrowanymi bliźnimi.
Zawsze byłam zdania, że należy pisać o tym, na czym się człowiek najlepiej zna, a skoro przylgnęła już do mnie łatka pisarki używającej języka „w bardzo niegrzeczny sposób”, postanowiłam podzielić się z państwem refleksjami na temat ciemnej strony języka. A także opowiedzieć, jak wygląda droga od grzecznej dziewczynki posługującej się ładną polszczyzną do eksperta od rynsztokowego słownictwa, który z zapałem nawiedzonego antropologa wydłubuje ze ścieku, zdziera z murów i wyłapuje pod barem wszelkiego rodzaju syf, plugastwo oraz ohydę. Po to, aby te świństwa kolekcjonować, badać i kategoryzować. Aż w końcu dociera do momentu, że tą unikatową kolekcją dzieli się już nie tylko z rozmówcą, ale i z czytelnikiem, hojnie okraszając książkowe zdania znalezionymi, a także osobiście stworzonymi wulgaryzmami. Nie zobaczą ich jednak Państwo w tym felietonie.
Pochodzę z rodziny, w której nie przeklinano, nie krzyczano, nie wyrażano gwałtownie swoich emocji. Używanie brzydkich wyrazów było przez mamę i babcię uważane za oznakę prymitywizmu i zarezerwowane dla ludzi ograniczonych i głupich, dla mętów spod budki z piwem (babcia i mama uwielbiały to określenie, chociaż budkę z piwem mogły znać chyba jedynie z lektury „Mistrza i Małgorzaty”).