Mam swoją prywatną teorię, że specjalni trendsetterzy i architekci medialnej rzeczywistości umiejętnie kanalizują ludzką frustrację i gniew, aby nie orbitowały one po świecie w rozproszeniu, jak osad w szklance mętnego płynu. Trzeba nadać im kierunek, aby nie narobiły zbyt wiele przypadkowych szkód. Poza tym człowiek musi kogoś nienawidzić, więc lepiej, aby nienawidził kogoś abstrakcyjnego, z telewizji lub internetu – polityka, gwiazdę telewizji, aktora – niż bliźniego swego lub sąsiada, bo sąsiada zawsze może, przynajmniej w teorii, iść i zatłuc.
Na przykład dla nas – szeroko pojętych „nas”, ludzi pióra, kultury, intelektualistów, ludzi, którzy zarabiają tyle, że czasem nawet kebab w bułce ma dla nich posmak luksusu – do nienawidzenia wymyślono blogerki modowe. To wspaniały obiekt do szczerej, niczym niezmąconej nienawiści. Jeśli pisze się książki, artykuły, teksty naukowe i krytyczne, przewala się przez tony cudzych tekstów, tu wykłada, tam tłumaczy, tam kuratoruje, wypruwa się żyły i cały czas dokształca, aby zarobić summa summarum tyle, ile zarabia korporacyjny prol średniego szczebla, taka blogerka modowa jest idealnym celem do czystej, niezmąconej, nierektyfikowanej nienawiści.
Po pierwsze, z reguły jest ładna. Po drugie, z reguły jest niemądra, a przynajmniej na niemądrą się kreuje, bo dziecinny, infantylny język z lekką domieszką new age’u po prostu trafia do ludzi. Po trzecie, nic nie robi w życiu, tylko się przebiera i fotografuje, i za to przebieranie się i fotografowanie kosi w miesiącu tyle, ile wielu tak zwanych ludzi kultury zarabia przez rok.
Ostatnio wpadł mi w oko na facebookowym feedzie artykuł o reality show z norweskiej telewizji, w którym kilka nastoletnich blogerek jedzie do Kambodży, aby tam pomieszkać w mieszkaniach z kartonu, poodżywiać się wodą po ryżu i popracować po 30 godzin dziennie, słowem pożyć życiem ludzi szyjących te wszystkie bluzy i sukienki z sieciówek.