I nagle padło: „W swoich powieściach nie powinnaś przedstawiać Polaków w negatywnym świetle”. Zakrztusiłam się łykiem grimbergena. Czy obowiązkiem polskiego pisarza mieszkającego za granicą jest tworzyć politycznie poprawny obraz rodaka?
Przypomniało mi się, jak na pewnym spotkaniu autorskim czytelnik zapytał mnie o to samo: czy na pewno dbam o dobry wizerunek Polaków na zewnątrz? Skoro moje książki są tłumaczone, ich treść świadczy o naszym narodzie. Odparłam, że literatura to nie poligon, gdzie mam bronić nienagannej polskości, a piarem naszego kraju zajmują się specjalnie do tego powołane placówki.
Bycie Polakiem to drażliwa sprawa, zacietrzewiamy się, gdy ktoś podjeżdża werbalnie pod nasze polskie sadyby. Jeżę się, kiedy Francuz, Amerykanin czy Belg palnie: „Polacy to pijacy”, na okrasę dorzucając, że nieźle się uwijamy na budowach i sprawnie omiatamy zachodnie domy. Ale bycie Polakiem, a bycie pisarzem to dwie różne sprawy.
Dziesięć lat temu, po opublikowaniu „Dziewczyn z Portofino”, zostałam zaproszona na spotkanie ze studentami pewnej uczelni. Prowadząca ogłosiła z mównicy, że pisarka wygłosi wykład o tym, na czym polega rola współczesnego polskiego pisarza. Nie spodziewałam się tego, więc zamknęłam odpowiedź w dwóch słowach: „Na pisaniu”. Zapanowało poruszenie – temat został określony przed spotkaniem, nacisk padł na obowiązek patriotyczny, czy nie dostałam tego e-maila? Pokręciłam przecząco głową. E-mail zapodział się w sieci, siła wyższa wybroniła mnie od wygłaszania pogadanki o literaturze w służbie ojczyzny. Przyjęłam strategię prowadzenia spotkania free style, studenci odetchnęli z ulgą, rozruszali się; do dziś wspominam to jako jedno z moich najwdzięczniejszych spotkań z czytelnikami.