Obłaskawienie wydarzenia śmierci w języku redukuje go najczęściej do pasma płaczliwego tudzież panicznego – oto tracimy kogoś, kogo zastąpić się nie da. Nie inaczej stało się w przypadku Stanisława Barańczaka. Tu akurat „niezastąpioność” jest oczywista, a panika uzasadniona. Myślę, że sam Barańczak, jako genialny podsłuchiwacz języka mówionego i pisanego, miałby używanie, przyglądając się nekrologicznej obławie, jaką mu urządzamy. I najpewniej wybaczyłby nam ten brak leksykalnego polotu. Kiedy ta śmierć stała się faktem, straciliśmy głowę, a języki mamy poplątane.
Skądinąd ci, którzy zdają sobie sprawę, kim był Stanisław Barańczak dla polskiej kultury, mieli czas, żeby przygotować się na ostatecznie złą wieść z Newtonville. W głębokim sensie poeta zniknął z życia publicznego dawno temu. I chyba trochę się do tego przyzwyczailiśmy. Wiódł życie nieobecnego. Ta nieobecność była jednak bardzo żywotna, brzemienna w skutki, silnie odczuwalna nie tylko w kręgach literackich, ale również w przestrzeni społecznej.
Był bowiem Barańczak egzystencjalnym wzorem nie tyle humanisty, co po prostu człowieka przenikliwie rozumiejącego rzeczywistość jako nieskończenie skomplikowany obszar domniemań, a nie diagnoz. Owszem, w swoich wierszach wypracował krytyczną diagnostykę reżimowego zakłamania PRL, a w późniejszych tomach niewesołą diagnostykę metafizyczną, to jednak każdy z jego utworów pozostawiał jakąś przestrzeń niedopowiedzenia. Być może dlatego wiersze te zupełnie się nie zestarzały. Ich uniwersalność pracuje na mocy poznawczych ograniczeń, a nie na pełnej parze ideologii określonej prawdy. Problematyczność słowa „prawda” w ujęciu Barańczaka jest nierozstrzygalna, okazuje się najczęściej dyskursywnym nadużyciem. Jakże celnie model barańczakowego poezjowania oddaje ducha naszego czasu, wypełnionego prawdami momentalnie się znoszącymi w jednej paranoicznej logorei wirtualnych doniesień.