Szukałam idealnej maczety
Gaja Grzegorzewska o ciemnych stronach pracy pisarza kryminałów
Julia Łapińska: – Słyszałam, że wcale nie marzyła pani o karierze pisarki.
Gaja Grzegorzewska: – Gdy byłam dzieckiem, chciałam zostać kierowcą tira, potem architektem. W końcu poszłam na filmoznawstwo. Długo myślałam o reżyserii, ale wszyscy mówili mi, że jestem zbyt nieśmiała.
Podeszła pani do egzaminów na reżyserię?
I nie dostałam się. Wtedy pomyślałam, że łatwiej będzie mi napisać książkę. Tam będę tylko ja i historia w mojej głowie, którą wystarczy przenieść na papier. Nie będę musiała panować nad całą ekipą ludzi i różnymi technicznymi aspektami zawodu reżysera. Ani nic organizować, bo tego nie znoszę i jestem w tym beznadziejna. A jednak gdy piszę, to bywam trochę reżyserem, który kieruje grupą ludzi. Tyle że są to postaci fikcyjne.
W „Betonowym pałacu” bohaterem jest mężczyzna. Żeby tak dobrze oddać jego emocje, i to jeszcze w narracji pierwszoosobowej, musiała pani chyba wejść w jego skórę?
Przez tę pierwszoosobową narrację momentami czułam się jak aktor, który przyjmuje cechy postaci, w jaką się wciela. W dniu, w którym skończyłam tę książkę i już odesłałam ją do wydawcy, umówiłam się w mieście ze znajomymi. Do knajpy, w której siedzieliśmy, weszło trzech postawnych kolesiów. Wyglądali jak książęta cygańscy. Cali byli obwieszeni złotem, mieli jakieś dziwne wielkie futrzane czapy i kolorowe, błyszczące puchówki. Gdy przechodziłam obok nich, jeden złapał mnie za tyłek. Odwróciłam się i pchnęłam go w klatkę piersiową. Raz i drugi. A potem zaczęłam do niego dymić jak chłop, który rozwiązuje zatargi za pomocą mordobicia. I nagle do mnie dotarło, że to jest trzech facetów, a ja jestem jedna i nie mam dwóch metrów. Na szczęście kolega wkroczył między nas.
Musiało być ostro.
Tak, przyszedł ochroniarz i ich wyprosił. Ale wtedy zrozumiałam, jak bardzo byłam przesiąknięta tym testosteronem. Nakręcona tą książką. Bycie postacią schodzi z człowieka dość długo.
A budowanie ciekawych postaci to jedna z najmocniejszych stron pani pisarstwa.
U mnie nie ma normalsów. Wszyscy są w jakiś sposób dziwni. Lubię pełnokrwiste postaci, i te z pierwszego planu, i te z trzeciego. W końcu to jest literatura rozrywkowa. Powinno być soczyście, ciekawie, inaczej niż w świecie, który zna czytelnik. Nie potrafiłabym i chyba po prostu nie miałabym ochoty napisać kryminału w stylu Mankella, w którym mamy do czynienia ze żmudną pracą policji i smutną, wiernie oddaną codziennością.
Czytając pani książki, można się raczej poczuć, jakby się pędziło na rollercoasterze.
Mam trochę tak jak Tarantino. Też bardzo lubię kino klasy B, gdzie jest dużo flaków i różnych klisz, ale wykorzystanych w fajny sposób. Studiowałam filmoznawstwo i ono mi trochę obrzydziło to kino z wyższej półki, bo oglądałam te filmy z musu. Pewnie szkoda. W każdym razie w połowie studiów skupiłam się na strzelankach, wybuchach i fontannach krwi. Nie jestem w tym osamotniona. Istnieje nawet taki filmoznawczy żarcik: Gdy widzisz szczęśliwego, roześmianego człowieka, wychodzącego z kina po seansie ze Schwarzeneggerem, prawie na pewno jest to filmoznawca.
Filmoznawstwo wpłynęło na pani pisanie?
Od zawsze myślałam obrazami. Teraz, gdy zaczynam myśleć nad następną książką, najpierw pojawia mi się w głowie scena. Niemal kadr z filmu. Widzę postaci, dekoracje, jak to jest rozłożone w kadrze. A potem wchodzą dialogi. I więcej szczegółów literackich. Zwykle mam na początku taki szkielet, a sceny wcale nie idą po kolei. Przychodzi mi do głowy jakiś wątek, to go piszę, a potem wklejam w odpowiednie miejsce. Filmowcy też tak robią, w zależności od pogody i różnych czynników zdjęcia są kręcone w różnych momentach.
Podpatruje pani warsztat innych autorów?
Najwięcej nauczyłam się od Agathy Christie, choć podobno jest jej coraz mniej w moich książkach. Lubię sposób, w jaki ona buduje intrygę. Jak sprytnie wprowadza mylne tropy. To przecież największa przyjemność czytelników kryminałów, jeśli autorowi uda się ich zwieść. Dlatego na przykład zdarzyło mi się zmieniać osobę mordercy, jeśli uznałam, że jest zbyt prawdopodobny. Podziwiam też u Christie łamanie konwencji, co robiła właściwie od samego początku. Przyjęło się uważać, że dopiero w „Morderstwie Rogera Ackroyda” wykorzystała motyw z narratorem zabójcą. Nieprawda. Zrobiła to już w „Człowieku w brązowym garniturze”, a była to dopiero jej czwarta książka!
A Skandynawowie?
Nauczyłam się od nich, jak ważne jest budowanie nastroju. Pogoda, przyroda, ukształtowanie terenu, to wszystko ma znaczenie. Choć od czasu pierwszego Theorina nie pojawiło się nic, co by mnie w podobny sposób rozwaliło. Jego „Zmierzch” bardzo wysoko postawił poprzeczkę. To kryminał doskonały.
Co jest najtrudniejsze w trakcie pracy nad książką?
Dla mnie chyba research. Kiedyś cały dzień spędziłam na szukaniu idealnej maczety i na dopasowywaniu broni tak, żeby zgadzała się z charakterem postaci. Ma to kluczowe znaczenie w jednej ze scen. Siedziałam na stronach dla wielbicieli broni, oglądałam różne modele, czytałam o nich... Ostatecznie fabularnie pasowało mi, żeby ludzie opiekuna mieli glocki osiemnastki. Research do „Grobu” był jednak zdecydowanie bardziej interesujący. Trafiłam na ciemne oblicze internetu. Strony prowadzone przez osoby zafascynowane nekrofilią, może nawet byli to nekrofile. Tam były opisane słynne przypadki tej dewiacji, opowiadania o tej tematyce, a nawet wywiady z nekrofilami... Mieszkałam wtedy z przyjaciółką i też ją w to wciągnęłam. Była druga w nocy, obie siedziałyśmy przed komputerami, czytałyśmy tę stronę i wołałyśmy do siebie: „Ja pier… widziałaś to?”. Miałam potem koszmary.
Gdyby jeszcze policja sprawdziła pani laptop...
Maczety, broń, nekrofilia, pedofilia, kazirodztwo, oględziny zwłok, seryjni mordercy. Najnudniejsze w całym researchu jest dla mnie zawsze szukanie informacji na temat pracy policji. Chyba dlatego właśnie Mankell oraz ci wszyscy autorzy, którzy tak bardzo szczegółowo piszą o procedurach i śledztwie policyjnym, nie są moimi ulubionymi pisarzami. Wolę już, gdy bohaterem jest tak zwany specjalista. Na przykład lubię książki Patricii Cornwell i jej bohaterkę, która jest medykiem sądowym. Albo Thorę, prawniczkę u Yrsy Sigurdardóttir.
Ma pani jakieś rytuały w czasie pracy nad książką?
Jak piszę, to niestety jaram szlugi. Muszę sobie robić na coś przerwę. Wstać, iść na balkon i zajarać, pomyśleć. Ostatnio mam jeszcze jeden rytuał, wymuszony przez to, że za długo siedzę przy kompie. Co godzinę robię sobie przerwę na jakieś ćwiczenia fizyczne. W tamtym roku strzelił mi kręgosłup tyle razy, że stwierdziłam, że muszę tak robić, bo inaczej zostanę kaleką. Zniszczony kręgosłup to pisarska przypadłość. Jak zobaczyłam na fejsie u Agnieszki Wolny-Hamkało jej zdjęcie w kołnierzu ortopedycznym, to pomyślałam: O, nie. Tak nie chcę!
Są pisarze, dla których sport odgrywa bardzo ważną rolę. Na przykład Murakami biega maratony i pisze.
Jak siedzisz przy kompie, cały czas dłubiąc w słowach, sport to dobra przeciwwaga. Gdy jadę na rowerze i słucham muzyki, to mi przychodzi do głowy najwięcej scen. Najlepiej jednak, gdy sport, który uprawiasz, jest tak intensywny, że nie da się o niczym myśleć. Dajesz sobie wycisk i to cię w jakiś sposób oczyszcza, bo nie masz wtedy w głowie nic. Skupiasz się tylko na wysiłku fizycznym.
Więc biegnie pani albo jedzie rowerem przez piękny jak z pocztówki Kraków i wymyśla nowe sceny do swoich książek...
Nie zawsze taki piękny. Nie znoszę, jak się postrzega Kraków tylko przez pryzmat pocztówki. Dlatego właśnie staram się go opisywać wbrew takiemu uproszczonemu wizerunkowi. Widziała pani może taką komedię romantyczną „Nie kłam kochanie?”. Jak się ją wrzuci na YouTube, to wyskakuje sekwencja złożona z bardzo irytujących scenek. Jest mądra kwiaciarka, bohaterowie jadą dorożką, a jak jedzą, to tylko w Wierzynku. Zlepek takich schematów i stereotypów, że tylko gryźć beton. Dlatego kiedy piszę o Krakowie, to tak, żeby to było takie odwrócone „Nie kłam kochanie”. Ale ja bardzo to miasto kocham. Lubię każdą jego stronę. Jako autorka kryminałów wykorzystuję tę ciemniejszą, bo jest bardziej interesująca.
Może powinni zacząć organizować wycieczki tropem pani bohaterów, Julii i Profesora, po Krakowie?
To by było fajne, lubię takie rzeczy. W Edynburgu na przykład można się wybrać na przechadzkę tropem Johna Rebusa. Rankin w ogóle jest tam bogiem. W każdej knajpie są ulotki reklamujące te wycieczki. Nie skorzystałam, ale przeszłam trasę na własną rękę. Fajnie poznać miejsca, które zna się z książek. Równie fajnie się czyta o jakimś mieście, które się widziało i darzy sentymentem. Dlatego tak bardzo lubię Donnę Leon. Byłam w Wenecji chyba z pięć razy, niestety dosyć dawno temu, ale wspomnienia odżywają, gdy czytam jej książki. Bardzo mi się podoba, jak ona opisuje to miasto.
A co pani poczuła po zwycięstwie w rankingu na „najpiękniejsze polskie pisarki”?
Więcej miałam z tego przykrości niż przyjemności, bo w komentarzach przeczytałam na przykład: „Przecież ona jest brzydka” albo „To mają być ładne pisarki?” lub jeszcze gorzej: „Co to niby są za pisarki?”. Lepiej w ogóle nie czytać komentarzy w internecie. Bo nawet najbardziej zdystansowana osoba nie jest uodporniona na taką porcję jadu i hejtu. Pamiętam, jak Piotr Bratkowski mnie przed tym ostrzegał, opowiadał, jak zrobił wywiad z Korą i potem internauci umieszczali wpisy: „Na pewno nie ma raka, tylko udaje”, albo „Mój rak jest gorszy, ale ona jest bogata”. Po prostu obrzydliwe.
Czyli można napisać świetną książkę, a i tak zdefiniują cię przez to, jak ktoś ocenia twoją fryzurę?
To chyba znak naszych czasów, że pisarz nie może tylko pisać, ale musi się jeszcze wypromować. Nie da się uniknąć publicznych wystąpień, jak na początku myślałam. Radio, telewizja, wywiady to jest dla mnie zawsze ogromny stres. Teraz już mniejszy, bo się do tego przyzwyczaiłam. Kiedyś w ogóle nie chciałam tego robić. Na pierwszym moim spotkaniu autorskim odpowiadałam tylko „tak” lub „nie”. To trochę nieprzyjemne, gdy ludzie cały czas gapią się na ciebie. Ale teraz rozumiem, że nie da się bez tego. Czytelnicy są ciekawi, jak wyglądasz, co lubisz, jakie książki czytasz. Sama tak mam. Dlatego nie mogę przeboleć, że Agatha Christie uwielbiała śmietanę, bo ja nienawidzę śmietany. Przynajmniej nie lubiła ciepłego mleka, co mnie trochę pociesza, bo ja też mleka nie cierpię.
Podobno przy pracy nad „Betonowym pałacem” wspierał panią chłopak.
Czytał wszystkie wersje, a teraz chce przeczytać tę ostateczną, bo jest jej ciekaw. Pod koniec pisania bardzo mi odpuścił, nie naciskał, nie dręczył codziennymi sprawami. Mogłam mieć burdel wokół siebie, wychodził po zakupy i zamawiał żarcie, bo gotować nie umie. Wieczorem, jak widział, że jestem zmęczona, to wychodził kupić mi piwo, żebym się odstresowała. Dzięki niemu miałam taką swobodę, że mogłam tworzyć, a jak traciłam motywację i uważałam, że to jest bez sensu, to on mi mówił, że z sensem. Mogłam też z nim przedyskutować każdą problematyczną kwestię dotyczącą fabuły.
Trudno jest być partnerem pisarza?
Myślę, że tak. Miałam wcześniej chłopaków, którzy byli zazdrośni o to, że mam jakąś tam popularność. A umówmy się, na etapie „Żniwiarza” czy „Nocy z czwartku na niedzielę” co to mogła być za popularność? Łukasz ciągle mówi mi, jaki jest ze mnie dumny. Nie ma w nim ani odrobiny zawiści. On w ogóle uważa, że to jest nasz wspólny sukces i poniekąd tak jest.
Też jest humanistą?
Nie, ma bardzo ścisły umysł. Interesują go technologie, różne badania naukowe, eksperymenty, takie rzeczy. Zajmuje się e-handlem i stronami internetowymi. Literaturę to najbardziej lubi science fiction. Ale to naprawdę super, że tak bardzo się różnimy. Oszalałabym pod jednym dachem z drugim takim neurotykiem jak ja.
Podobno nie zamierza pani szybko rozstać się z bohaterem swojej najnowszej powieści.
„Betonowy pałac” to pierwsza część planowanej przeze mnie trylogii o Profesorze, Osiedlu i mrocznym Krakowie. Obecnie pracuję nad drugą częścią tego cyklu. Chciałabym, żeby te trzy powieści różniły się stylistycznie, strukturą, formą, językiem, chcę też w każdej pobawić się innym gatunkiem literackim. Zabawa i gra z konwencjami to dla mnie nadal jedna z największych przyjemności związanych z pisaniem.
***
Gaja Grzegorzewska (ur. 1980 r.) – autorka „Żniwiarza”, „Nocy z czwartku na niedzielę”, „Orchidei” (współautorstwo z Irkiem Grinem i Marcinem Świetlickim), „Topielicy” i „Grobu”. Laureatka Nagrody Wielkiego Kalibru. Ostatnio wydała „Betonowy pałac”, najodważniejszą powieść w swoim dorobku. Główny bohater to intelektualista o patologicznej przeszłości z bandyckiego półświatka, który w Krakowie, sparaliżowanym strachem przed seryjnym mordercą, musi odnaleźć zaginioną kobietę. Świetnie skonstruowaną fabułą i precyzyjnym językiem „Betonowego pałacu” Grzegorzewska potwierdza swoją wysoką pozycję wśród polskich autorów kryminałów.