Zwykle już od końcówki listopada – jak wszyscy – zachodzę w głowę, co komu kupić w prezencie, jak opakować, czy rok lub dwa lata temu danej osobie nie dałem czegoś podobnego; chodzę po sklepach, z tygodnia na tydzień tłoczniejszych, przerzucam płyty i książki, wypatruję cacek na pchlich targach, przeglądam aukcje internetowe. Prezenty piętrzą się na stoliku, skreślam kolejne nazwiska z listy, ale o kolejnych sobie przypominam i dopisuję. To samo z kartkami: niemalże co roku rysuję świątecznego anioła, po czym pracowicie wyklejamy z Piotrem pół setki kart, adresujemy tyleż kopert, wypisujemy życzenia, niesiemy plik listów na pocztę. A tu – nic z tego, na żadną z poczt miejscowych niczego nie zaniosę, uliczna ekscytacja nie robi na mnie większego wrażenia. Mam alibi. Wyjechałem, nie ma mnie do odwołania.
Tymczasem gdzie jak gdzie, ale w Wiedniu, europejskiej stolicy bożonarodzeniowego szmelcu, świąteczny obłęd osiąga prawdziwe szczyty. Gdzie splunąć, tam okolicznościowy jarmark, czyli szeregi ohydnych – choć w założeniu gemütlich – bud. Sprzedaje się w nich najbrzydsze wyroby rzemiosła artystycznego, których przez cały rok nikt by nie kupił, ale teraz, postawiony pod ścianą przez szantaż świątecznej prezentomanii, decydujesz się na gliniany domek, zapachową kulkę czy wychechłaną z drewna paterę. W multikulturowym mieście obchodzi się okres świąteczny, a nie jakieś konkretne Boże Narodzenie, więc na straganach obok etiopskich kadzideł i dawno oderwanych od chrześcijaństwa, a przyspawanych do coca-coli, ho-ho Mikołajów oraz pozareligijnych małych kotków, są i mosiężne indyjskie bóstwa, i figurki Buddy. A wszystko to w oparach Glühwein w najrozmaitszych odmianach: jest grzane wino klasyczne, jest z aromatem amaretto, z rodzynkami nasączonymi rumem, waniliowe, pomarańczowe, bezalkoholowe dla dzieci, i tak dalej, i tak dalej, do tego migdały w karmelu, nabijane goździkami pomarańcze i cała reszta tego korzenno-bakaliowego przemysłu.