Dwa spotkania, po obu stronach Odry. Z jednego wychodzę ogłupiała, z drugiego zachwycona. Na jednym przełykam zmrożone owoce i równie zimne słowa: art market, book industry, cultural turnover, intellectual production, creative goods and services. Na drugim siedzę na brzeżku miękkiego fotela i zapisuję wszystko, aż do bólu palców. Przemowy na konferencji w Brukseli, a konkretne rozwiązania na panelu we Wrocławiu.
Przyznaję bez bicia, że mam uczulenie na nowomowę. Zaczęło się w PRL, który mógł być na nią skuteczną szczepionką, a okazał się alergenem. Kiedy na całodniowej, bogatej w broszury i przegryzki konferencji w Brukseli dotyczącej wspierania sztuki usłyszałam zdanie: „Jeśli wierzycie w twórczość, musicie wierzyć też w równość płci” – oniemiałam. Typ na mównicy ustrzelił dwie kuropatwy za jednym zamachem – coś dla sztuki i coś dla kobiet. W mgnieniu oka jego urzędnicza kariera nabrała rumieńców, windując w górę i tak potwornie zawyżoną pensję.
Przeliczyłam w głowie te jego pieniądze – monumentalne, dla pisarzy nieosiągalne, chyba tylko Stephen King czy J.K. Rowling mogą liczyć na podobne. Rozejrzałam się i dokonałam kolejnego podsumowania – kosztów produkcji broszur na papierze kredowym, które walały się na stolikach obok zakąsek i niedopitych kaw; zatrudnienia pań, które przypinały nam, twórcom, plakietki z nazwiskami. I chociaż konferencja miała w tytule twórców, panie źle się czuły, wpisując mi na plakietkę słowo „pisarka”. „A może pani pracuje dla jakiejś gazety, jako dziennikarka?” – dopytywały się, usiłując ująć moje zawodowe istnienie w zrozumiałe dla nich ramy. „Żadna dziennikarka – niczym Judasz wyparłam się mojego zarobkowego »ja«. – Jestem pisarką. Tak proszę napisać”.