Uprawiana przeze mnie dziadogastroturystyka osiągnęła nowe rejestry, odkąd w vanie o imieniu Sasza przemierzam Bałkany wzdłuż i wszerz, i nic z tej podróży nie wynika poza tym, że Bałkany na moich oczach stają się drogą. Sasza jest niezawodny, nie licząc epizodu, gdy na jakimś czarnogórskim zakręcie, po ostrzegawczym szarpnięciu podobnym do torsji, odpadło mu przednie koło; Sasza jest nieustraszony, ponieważ nie boi się macedońskich pograniczników, którzy trzepią go z zapałem godnym lepszej sprawy, nieświadomi anielskości jego charakteru; Sasza jest ujmujący, ponieważ na jego widok kosowscy żołnierze zaczynają machać i cieszyć się jak dzieci na widok ciuchci; Sasza jest ahistoryczny, bo w jego wnętrzu podróżują polska pisarka, polska zielarka, niemiecki fotograf, kosowski dziennikarz i izraelski terapeuta z przydomkiem Mosad, który jednakowoż wkrótce opuści wycieczkę. Ale to nie Sasza go tak nazwie, o nie, Sasza nie chce mieć nic wspólnego z ludzką złośliwością.
Wiedziona impulsem, wsiadłam na pokład Saszy w Tiranie i zygzakami dróg przejechałam do Budapesztu, wytyczając własną granicę Bałkanów. A Sasza mijał ludzi dopiero co podrosłych i zmurszałych, żywotnych i zmęczonych, pijanych i trzeźwych, uduchowionych i sparszywiałych, mijał liczne truchła zwierząt futerkowych bez narodowości, szyldy tęskniące za Zachodem albo obwieszczające zapaść, w językach, które bardzo chcą się od siebie różnić, mijał kafany i pekary, grille i restoranty, albańskie myjnie, nazywane lavazhe, i kosowskie myjnie, nazywane lavaje, cmentarze z nagrobkami wielkimi jak szafy i wąskimi słupami jak biały las drzew, zaostrzone wieże minaretów i kule cerkiewnych kopuł. Gdy w Prisztinie Sasza przystawał na światłach, na widok jego niemieckich blach dzieci krzyczały „was machst du”, a Sasza, gdyby umiał mówić, powiedziałby, że po prostu jedzie przed siebie, że jego podróż nie ma żadnego sensu, ale zdarza mu się przystawać, żeby mierzyć się z pięknością świata.