Janusz Wróblewski: – „Klub Jimmy’ego” zapowiadany jest jako pana ostatni film. Co się dzieje?
Ken Loach: – W ubiegłym roku skończyłem 77 lat. W tym wieku człowiek szybko się męczy, wielu rzeczy trzeba sobie odmawiać. Pomyślałem, że nie stać mnie już na wielki wysiłek fizyczny, jakim jest robienie filmu, i zapowiedziałem, że to będzie mój ostatni. Teraz, gdy „Klub Jimmy’ego” jest gotowy, nie czuję się źle, więc poczekajmy. Może nie wrócę już do fabuły, ale do dokumentu – czemu nie?
Ma pan na myśli konkretny projekt?
Nie, wszystko zależy od skali przedsięwzięcia. Im większa, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że się podejmę. To nie może przekraczać fizycznych możliwości siedemdziesięciolatka.
O wielu filmach powstających w Wielkiej Brytanii mówi się, że są realizowane w pana stylu. Nawet jeśli przestanie pan kręcić, znajdą się następcy.
W Anglii jest po prostu bardzo silna tradycja realizmu. Kino, literatura są wyczulone na niesprawiedliwość społeczną i ludzką krzywdę. Wielkie piętno wywarł Dickens, który zajmował się głównie portretowaniem życia zwykłych ludzi oraz ich problemami. Jego spojrzenie nie zdezaktualizowało się w sztuce i ma kontynuatorów.
Jest pan dumny, gdy zostaje patronem kolejnych grup niezadowolonych twórców?
Schlebia mi to oczywiście, jednocześnie wprawia w zakłopotanie. Problem polega na tym, że część filmowców chce być oceniana według idei, które przekazują, często z pominięciem wartości artystycznych. To skomplikowana sprawa.