Tylko Marzenka się wyłamała. Upewniła się, że jest na etacie, po czym szybko zaszła. Wzięła cały macierzyński, bez skracania-poświęcania się, a gdy już miał jej się skończyć, gruchnęło, że znów spodziewa się dziecka. „Co ty wyprawiasz? – krzyknął ktoś na nią w końcu. – Blokujesz etat, zamiast ciebie moglibyśmy przyjąć kogoś, kto będzie pracował, a nie siedział w domu!”. „My” obowiązywało, wierzyliśmy w „my”. Urabialiśmy się po łokcie, nad wyjazdy ze znajomymi ze studiów zaczęliśmy przedkładać te z ludźmi z firmy, dekadenckie popijawy przegrały z imprezami, gdzie zdobywało się sprawność w obracaniu w palcach kieliszka z drogim winem.
„Zaszła przypadkiem czy z wyrachowania?” – oburzaliśmy się na korytarzach firmy. Marzenka nie kazała nam się długo domyślać. Oznajmiła, że zna swoje prawa pracownika płci żeńskiej i wszystko, co jej przysługuje, weźmie. A nawet odbije sobie z nawiązką. Nie bała się dezaprobaty współpracowników, obmowy ani tym bardziej tego, że kiedy wróci do pracy po dwóch urlopach macierzyńskich, szef wyrzuci ją pod byle pretekstem. Z plotek nic sobie nie robiła, bo nie miała nas za prawdziwych przyjaciół, a szefa szybko rozgryzła – był porządnym człowiekiem, który nie wywali młodej matki – on, inteligent, ona szczwana szczwanością quasi-ofiary.
„Musimy ruch… system. Inaczej zginiemy” – wyjaśnił mi znajomy, od niedawna obywatel Belgii, którego kraj wycierpiał się z powodu kolonializmu. On sam zatrudnił się w Belgii na rok tylko po to, żeby przez kolejne lata brać pieniądze z tak zwanego „bezrobocia”. Państwo utrzymuje sporo takich osób, w tym obywateli Polski, szczwanych jak Marzenka.
Pisarka kameruńska Leonora Miano w książce „Blues pour Elise” pisze o kobietach, które są silne, zawsze sobie poradzą, tak jak radziły sobie ich matki i babki.