Odwracając się do niego plecami, przybijasz pieczątkę: „Akceptuję”. I nie zmieni tego zblazowana postawa ironiczno-dystansująca, krytykująca wszelkie objawy sprzeciwu. Nic się nie da zrobić, po co podpisywać petycję, nie ma sensu robić pikiety. Otóż jest sens, ponieważ każde działanie nagłaśnia problem i sprawia, że nie ginie on w tysiącu innych doniesień o zabiciu, pogromie i wypadku. Poza tym to ludzki odruch działania: siedzimy przed telewizorami donoszącymi o kolejnym nieszczęściu i zwyczajnie chcemy coś zrobić: pomóc, zareagować. Nawet jeśli tym samym wypełniamy egoistyczną zachciankę bycia potrzebnym i aktywnym, to nasza praca może coś zmienić. Brzmi pozytywistycznie? No i dobrze, tak ma właśnie brzmieć.
W dniu, w którym malezyjski samolot został zestrzelony przez prorosyjskich rebeliantów, skończyłam czytać książkę o Pussy Riot – grupie muzycznej, która śpiewała w cerkwi: „Bogurodzico, Dziewico, przegoń Putina”. Performance zakończył się aresztowaniami i skazaniem trzech członkiń grupy na uwięzienie w łagrze.
Opowieść o punkowych dziewczynach, które chciały zmienić swój kraj, pokazuje nie tylko indywidualne ścieżki życiowych wyborów, ale i realia protestowania w Rosji oraz to, w jaki sposób władza traktuje każdego, kto się jej sprzeciwi. Dokładny zapis pokazowego procesu, który wytoczono członkiniom zespołu, przypomina nam lekturę Orwella czy Kafki. Sprawia również, że nazywana zwykłym wygłupem akcja Pussy Riot z 2012 r. staje się poważnym i przemyślanym działaniem, wymierzonym w to, co przeraża mnie najbardziej: absolutne poświęcenie człowieka na ołtarzu polityki. Rosyjskie opozycjonistki doskonale wiedziały, dlaczego wybrały taką formę protestu. Wzorowały się nie tylko na konceptualizmie, ale i estetyce riot grrrl, czyli powstałej na początku lat 90.