Gdy 20 stycznia Krystian Zimerman grał w jednej ze swych ulubionych sal, tokijskiej Suntory Hall, osiągnął dokładnie, co do dnia, wiek, w którym Beethoven umarł. – Podobnie przydarzyło mi się już z Chopinem: koncertowałem, mając tyle samo dni, ile miał on w chwili śmierci – zwierza się największa sława polskiej pianistyki.
Późne utwory wielkich mistrzów klasyki zwykło się widzieć jako sumę ich doświadczeń i obraz mądrości życiowej. Ostatnie sonaty Beethovena bardzo się różnią od wczesnych. Podobnie z późnymi sonatami Franza Schuberta, do których polski artysta chce powrócić w niedługim czasie. I jeszcze do ostatnich opusów Johannesa Brahmsa. Interesuje go muzyka ludzi, którzy – jak to określa – odchodzą i nie mają już nic do stracenia.
Schubert w chwili śmierci miał lat zaledwie 31. Beethoven – 57. – Miałem kiedyś w domu popiersie Beethovena – opowiada Zimerman. – Gdy na nie patrzyłem, wydawał mi się taki stary! Przez lata obawiałem się grać jego ostatnie sonaty, sądząc, że nie potrafię zrozumieć ich w pełni. Teraz wiem, że Beethoven odszedł w sile wieku. Zrozumiałem też ostatnio, że Sonata E-dur op. 109 [trzecia od końca – DS] nie jest głębokim dziełem filozoficznym, tylko muzycznym portretem 18-letniej dziewczyny, córki jego dawnej miłości.
Istotnie, utwór jest dedykowany Maximiliane Brentano, córce Antonii z domu von Birkenstock, kolekcjonerki dzieł sztuki i mecenaski artystów. Jedna z teorii mówi, że to właśnie Antonie, zwana Toni, była ową słynną „nieśmiertelną ukochaną” kompozytora (do której zachował się list, jednak bez imienia adresatki), jednak bardziej prawdopodobne są inne kandydatury. Tej zagadki dotąd nie rozstrzygnięto, faktem jest jednak, że z Toni łączyły kompozytora serdeczne kontakty, a jej córka była uzdolniona muzycznie.
Od tej właśnie sonaty Zimerman rozpoczyna swoje koncerty w tym cyklu (europejskie już się skończyły, latem występuje jeszcze w Azji). Gra ją, zgodnie z własną teorią na jej temat, delikatnie, wręcz z czułością. Następująca po niej Sonata As-dur op. 110 zawiera już bardziej różnorodne emocje: od pogodnego początku, poprzez wzburzenie, dramatyczne przemowy jak w operze, smutek i rezygnację, żelazną konstrukcję fugi złamaną powrotem smutnej pieśni, po finałowy triumf. I na koniec Sonata C-dur op. 111, cud muzyczny, opisany literacko przez Thomasa Manna w „Doktorze Faustusie”; trwa zaledwie kwadrans, ale w tym krótkim czasie przeżyć można niewiarygodnie wiele, zwłaszcza słuchając takiej interpretacji. Publiczność przyjmowała Zimermana wielkimi owacjami, ale solista nie bisował. Tylko raz zagrał żartobliwą improwizację w stylu Beethovena na temat „Happy birthday to you”, gdy współpracujący z nim stroiciel obchodził urodziny.
Podróżujący fortepian
Grał we Włoszech, Niemczech, Francji, Holandii. W Rzymie przed koncertem wygłosił krótkie wprowadzenie (bywa o takie wypowiedzi proszony, np. w Japonii dawał na uniwersytetach wykłady o Witoldzie Lutosławskim i o Grażynie Bacewicz, których utwory wykonywał). W Amsterdamie, w sali Concertgebouw, spontanicznie powiedział kilka słów przed drugą częścią koncertu. Opowiadał o swoich przeżyciach w związku z Beethovenem – interesowało go, w jaki sposób mógł tworzyć głuchy kompozytor.
W Muzeum Beethovena w Bonn widział patyczki, które twórca „Eroiki” miał trzymać w ustach, dotykając strun fortepianu, żeby odczuwać dźwięki poprzez rezonans. Wiadomo, że słyszymy nie tylko uszami, lecz i przez przewodzenie kości. Zimerman przeprowadzał doświadczenia z użyciem wygłuszającego otoczenie hełmu motocyklowego; opowiedział publiczności, jak udało mu się zaskoczyć własną żonę po ponad 30 latach małżeństwa, gdy o drugiej w nocy zastała go w pracowni grającego „Księżycową” w piżamie i w hełmie, z patyczkami w ustach. Ale obecnych bardziej jeszcze zaskoczyło, że bezpośrednio po tej wesołej opowiastce siadł z powrotem do instrumentu i dał wstrząsającą interpretację Sonaty op. 111.
Solowe występy Zimermana są przedsięwzięciem skomplikowanym pod względem logistycznym. Od lat pianista przeprowadza w salach koncertowych pomiary akustyczne za pomocą specjalnego przyrządu. Wykresy charakterystyk tych sal archiwizuje i dobiera do nich tabelki wysokości (wyrażanej w centach – jednostce służącej do mierzenia niezwykle małych interwałów muzycznych), na które należy stroić poszczególne struny, zależnie od wykonywanego kompozytora.
To o Zimermanie zamiast o Piotrze Anderszewskim można by nakręcić film „Podróżujący fortepian”. Pianista wozi swojego steinwaya z paroma klawiaturami na zmianę – niektóre klawisze są eksploatowane częściej, więc gdy koncerty są w krótkiej odległości od siebie, lepiej klawiaturę wymienić. Jeździ furgonetką (o specjalnie zaprojektowanym przez siebie wnętrzu) ze zmiennikiem, panem Rafałem, który pomaga mu również w przenoszeniu sprzętu. Bezpośrednio przed koncertem pracę przygotowawczą już na sali wykonuje ze stroicielem.
Tonino Rapoccio, niepozorny, uśmiechnięty jegomość, który do garnituru i ciemnoniebieskiej koszuli wkłada czerwoną muszkę i tenisówki, może na pierwszy rzut oka na to nie wygląda, ale jest jednym z najwybitniejszych specjalistów w Europie. Na ostatnie przygotowania Zimerman wyprasza grzecznie z sali nawet bliskich przyjaciół. Gdy wszystko jest gotowe, klawiatura jest zamykana specjalną blokadą, zdejmowaną bezpośrednio przed koncertem.
Na koncerty europejskie pianista wozi fortepian ze swojego domu w Szwajcarii; na potrzeby Azji ma bazę w Japonii. Miał również dom ze studiem i instrumentami w New Jersey, który kilka lat temu został podpalony przez nieznanych sprawców. Od tej pory – a nie z powodów politycznych, jak się sądzi, te bowiem ustały w momencie decyzji prezydenta Obamy o wycofaniu się z Iraku – woli nie grać w USA, nie mając zaplecza.
Wożenie własnego fortepianu jest rzadkością. Czyni tak Maurizio Pollini (zwycięzca Konkursu Chopinowskiego z 1960 r.), niedawno przekonała się do tego Mitsuko Uchida (II nagroda na konkursie z 1970 r.), angażując przy okazji młodego stroiciela poduczonego przez Zimermana.
Artysta chce jak najmniej zostawić przypadkowi, a w rezultacie móc zapomnieć o kwestiach technicznych i swobodnie kreować muzykę. Efekty można docenić na koncertach. W pełni zrozumiała staje się wtedy opinia Zimermana, że muzyka to nie są dźwięki, lecz sprawa, która wydarza się między artystą, publicznością i wnętrzem sali. Te wrażenia są niepowtarzalne i dlatego pianista ma coraz większą niechęć do nagrań. – Ludzie dziś chcą wszystko od razu mieć na własność, a tego nie da się mieć na własność – mawia.
Beethovenowskie tournée Zimermana miało się odbyć zeszłej jesieni. Jednak wówczas pianista tak bardzo się przejął wyjątkowo kłamliwym – jak mówi – artykułem w jednym z polskich pism, który ukazał się po jego wrześniowej wizycie (kiedy to zagrał Koncert fortepianowy Witolda Lutosławskiego na Warszawskiej Jesieni w ćwierćwiecze polskiego prawykonania), że przez pewien czas nie był w stanie grać. Ale zaległości nadrobił.
Jest rozżalony, że prasa wciąż pisze o nim jako o człowieku chimerycznym, który w każdej chwili może zrezygnować z występu. A nierzadko przecież to organizatorzy imprez je odwołują. Tak było tej wiosny z recitalami Zimermana w Amiens i Strasburgu; w tym ostatnim zasłużony festiwal zbankrutował dosłownie przed samą inauguracją 73 edycji.
Bywa też, że organizatorzy stosują nieuczciwe praktyki. Festiwal w Bolonii dwa razy zapowiedział występ Zimermana bez jego wiedzy, ogłaszając w dzień koncertu „zmianę” programu. Publiczność łapie się na wybitne nazwisko, dostając później w zamian tańsze „zastępstwo”. Bilety się sprzedają, a zła opinia spada na tego, który rzekomo odwołał koncert. – Rozmawiałem z Marthą Argerich, jej tzw. odwołania też bardzo często polegają na tym, że nie potwierdziła występu – mówi pianista.
Wypadki losowe
Czasem z kolei organizator ignoruje repertuar, który podaje solista. We wrześniu Zimerman wybiera się na europejskie tournée z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia – wszystkie miejsca koncertowe podają w repertuarach V Koncert fortepianowy Beethovena, podczas gdy pianista od początku podawał, że będzie grał I Koncert fortepianowy Brahmsa. Być może i teraz ktoś napisze, że „chimeryczny artysta znów zmienił program”.
Zdarzają się oczywiście wypadki losowe – sam Zimerman musiał w maju zrezygnować z występów we Florencji i Mediolanie, ponieważ spuchł mu palec po użądleniu komara. Ale przełożył te koncerty na czerwiec. Zawsze w takich wypadkach stara się przekładać występy, tylko kiedy dwa lata temu choroba tropikalna, której nabawił się na tournée azjatyckim, nie pozwoliła mu na występ na festiwalu w Salzburgu, nie dało się tego odrobić. Jednak gdy w zeszłym roku w Warszawie miał grać Lutosławskiego, nie przeszkodziło mu w tym nawet przytrzaśnięcie palca drzwiami, tak bardzo mu na tym koncercie zależało.
1 października ma wystąpić w Katowicach na inauguracji nowej siedziby NOSPR. Dokona wówczas (wraz z ową orkiestrą i chórem Radia Bawarskiego pod batutą Alexandra Liebreicha) prawykonania specjalnie na ten cel napisanej kompozycji Eugeniusza Knapika „Concerto of Song Offerings” z tekstami Rabindranatha Tagore. Wykonanie nie będzie transmitowane, ale pianista postanowił jednak utwór zarejestrować. Takie wyjątki robi teraz tylko dla polskiej muzyki; w zeszłym roku utrwalił swoją obecną interpretację Koncertu fortepianowego Lutosławskiego z Filharmonikami Berlińskimi pod batutą Simona Rattle’a (Deutsche Grammophon chce jeszcze dobrać drugi utwór do uzupełnienia płyty). Dzieło Knapika chciałby też wykonywać szerzej, co ze względu na obecność chóru i orkiestry będzie zapewne niełatwe do zorganizowania.
Na razie już się cieszy na wystąpienie w sali, która pośrednio właśnie jemu zawdzięcza swoją zapowiadaną znakomitą jakość akustyczną. To on bowiem skontaktował projektującego ją architekta Tomasza Koniora z Yasuhisą Toyotą, szefem firmy Nagata Acoustics, twórcą takich znakomitych sal, jak tokijska Suntory Hall czy Walt Disney Concert Hall w Los Angeles, a także umożliwił architektowi i jego asystentom zapoznanie się z najlepszymi salami amerykańskimi i japońskimi. Efekty ocenimy już niedługo.