Blondynka w modnym koku, w dresach, skarpetach i hipsterskich okularach, frazami Adama Mickiewicza wzdycha za piękną, romantyczną miłością. Niemożliwą w zimnych, cynicznych czasach. Chroniąc się przed światem pod kołdrą, obwarowana książkami wyobraża sobie, jak to niegdyś ludzie się potrafili pięknie i gorąco kochać. I jej wyobrażenia się materializują. Smugi białego dymu stają się tłem dla sceny rodem z czarno-białego, niemego filmu, na którym para kochanków – niewinna Waleryja i oddany jej Gustaw – zastyga w serii romantycznych póz.
Oto jak Adam Mickiewicz i Michał Zadara zaczynają „Dziady” – sceną stwarzania idealnej przeszłości przez osobę rozczarowaną teraźniejszością. Już ta pierwsza scena udowadnia, że ten klasyk klasyki, najbardziej polski z polskich utworów, jest nam znany raczej pobieżnie i we fragmentach. Dalej jest tak, jak zapowiadał plakat do przedstawienia. Pod napisem „Dziady Adama Mickiewicza” i żółtym paskiem „bez skrótów” znajduje się na nim czarno-białe zdjęcie zrobione w czasie wojny, na którym babcia reżysera z koleżanką roześmiane leżą pod jakąś żelazną konstrukcją, może zniszczonym trzepakiem. Śmiech w tym spektaklu podszyty jest niepokojem, a nawet strachem. Duchy przodków krążą nad bohaterami jak animowane przez lalkarzy ćmy nad światłem świecy. Jeśli w sercu polskiej kultury leżą „Dziady” Mickiewicza, to w sercu „Dziadów” znajduje się obrzęd przywoływania zmarłych. Anarchistyczny, niechrześcijański i niebezpieczny.
6227 wierszy
Michał Zadara jednocześnie wpisuje się w długą tradycję wystawiania „Dziadów” i z niej się wypisuje.