Janusz Wróblewski: – W jakiej Polsce chciałby pan żyć?
Wojciech Smarzowski: – Normalnej. Świeckiej. Tolerancyjnej. W kraju, w którym działa prawo i stopniowo wzrasta poziom szczęścia.
To byłby dom dobry?
To mógłby być dom dobry. Ale we mnie jest coś takiego, że i tak doszukałbym się drugiego, gorszego dna.
Bo dobro źle się filmuje?
Zajmuję się tym, co mnie boli. Drażni. Mam to w charakterze. Rzadko chwalę. Chociaż z wiekiem uczę się, że warto.
Stosując terapię szokową?
Film musi poruszać, wzruszać, zmuszać do refleksji, czasem śmieszyć. Inaczej przestaje być interesujący. Powinien prowokować do rozmowy. O sprawie, wartościach, znaczeniach. Ma być bombą zapalną. Jak u Bałabanowa, Hanekego czy Kim Ki Duka. Mimo że nie rozpoznaję koreańskich kontekstów, jego filmy mną potrząsają.
I budzą świadomość?
Tak, bo klarowne są motywacje postaci, a przedstawione sytuacje wiarygodne psychologicznie. Można się odnieść do szerszego tematu.
Temat – zawsze kontrowersyjny – wybiera pana czy na odwrót?
W „Drogówce” punktem wyjścia była chęć opowiedzenia o korupcji, o słabości państwa. Przypomniałem sobie pewne sytuacje, afery, o których gdzieś czytałem, fakty. Zacząłem to łączyć, przetwarzać. Po zrobieniu kilku filmów, w których alkohol zawsze był obecny, doszedłem do wniosku, że następny powinienem poświęcić wyłącznie piciu, aby zamknąć sprawę. Powieść Pilcha wydawała mi się atrakcyjna literacko, niefilmowa. Odrzucał mnie jej wystylizowany język. Ludzie na ulicy tak nie mówią. Dialogi w moich filmach brzmią prościej. Sięgnąłem po nią ponownie na prośbę producenta Jacka Rzehaka.