Juliusz Ćwieluch: – Jak na aktora komediowego to miał pan mało zabawne dzieciństwo.
Krzysztof Kowalewski: – Gdyby zabrał się za to Hrabal, to pewnie coś śmiesznego dałoby się z tego wycisnąć. Mnie zresztą wiele moich przeżyć wtedy niesamowicie bawiło. Urodziłem się przy ul. Nowogrodzkiej 25 w Warszawie. Ale w czasie wojny musieliśmy się przeprowadzić, bo matka zaczęła się bać, że dozorczyni nas zakapuje, że jesteśmy Żydami. Matka wynajęła mieszkanie u pani Józefy Bieniewskiej. Kobiety o niezwykłej dobroci. Potrafiła zachować się fantastycznie. Kiedy paliło się getto i ludzie stamtąd uciekali, to w jej mieszkaniu był punkt przerzutowy. Żydzi, którzy mieli gdzie dalej iść, czekali tam, aż ktoś po nich przyjdzie.
Rozumiał pan coś z tego, co się wokół działo?
Skąd. Raczej zachowywałem się jak kretyn. Ustawiałem się pod klozetem i czekałem na takiego jednego bardzo znerwicowanego pana. To taki nieduży człowiek był. Do tego mieszkania ciągle ktoś przychodził. Jak był dzwonek, a tych dzwonków było od cholery, to on wpadał do klozetu. A tam było małe okienko, które wychodziło na ślepe podwórko. Wyskakiwał przez to okienko i wisiał, trzymając się parapetu. A ja, kretyn, kładłem się wtedy ze śmiechu na podłodze.
Zabawne jak cholera. Wiedział pan, że też jest Żydem?
Wszyscy wokół mnie udawali, że nic nie wiedzą o żadnych Żydach. Pani Józefa jeden pokój wynajmowała nam, a drugi pewnej krawcowej. Ta krawcowa mówiła: co pani robi, pani Józefo, tu są Żydzi. Tu przyjdzie gestapo i nas pozabija. A ona tak spokojnie mówiła: pani tu widzi jakichś Żydów?