[Rozmowa z Janem Klatą odbyła się przed premierą „Do Damaszku”. W czwartek 14 listopada sztukę przerwali widzowie, którzy zaczęli gwizdać, krzyczeć „Globisz: wstyd!" oraz „Hańba, to jest teatr narodowy”. Spektakl został dokończony po interwencji reżysera. Na razie nie wiadomo, czy akcja była spontaniczna, czy zorganizowana. Wiele wskazuje jednak na to drugie - protest prawdopodobnie zorganizowały tzw. środowiska niepodległościowe. W krakowskich mediach kilka dni temu można było przeczytać m.in. informację, że ich sympatycy „mają gwałtownie zaprotestować przeciwko lewactwu i szarganiu świętości teatralno-narodowych przez dyrektora Jana Klatę”.]
Aneta Kyzioł: Na otwarcie sezonu Konrada Swinarskiego wystawia pan „Do Damaszku” Strindberga, sztukę, do której patron sezonu się przymierzał, ale nigdy jej nie zrealizował. To rodzaj wybiegu?
Jan Klata: Nie wybiegu, raczej odlotu. Otwieramy tym spektaklem sezon Konrada Swinarskiego, któremu tekst Strindberga się bardzo podobał. Nosił się z myślą jego inscenizacji, nie zdążył tego zrobić, bo wsiadł do samolotu i... udał się do Damaszku.
Zginął w 1975 r. w katastrofie lotniczej pod Damaszkiem, w drodze na festiwal teatralny do irańskiego Szirazu.
Tekst Strindberga w fascynujący sposób opowiada o wielości rzeczywistości, które sobie wytwarzamy, o naszym w nich zagubieniu, o głodzie metafizyki, a jednocześnie poczuciu, że metafizyka starego typu już nam nie wystarcza. Wiemy, czujemy, że coś tam na górze pewnie jest, ale zaprzeczamy temu, mocując się z tym czymś co w nas, obok nas, co wyparte. Czytając, miałem wrażenie, że tam jest taka wielość rzeczywistości, wizji w wizji, snu we śnie, że „Matrix” wysiada.
„Do Damaszku” to jeden z tych utworów, które rzeczywistość dopiero musi dogonić. W momencie, kiedy powstawał, grupka artystów przeklętych rzucała wyzwanie Bogu, normom społecznym i usiłowała epatować siebie i wszystkich wokół swoim buntem. A dziś żyjemy w czasach, gdy bunt stał się normą. Główny bohater z kogoś szalenie oryginalnego w czasach Strindberga, jedynego w swoim rodzaju staje się postacią tak bardzo znajomą, oswojoną, że właściwie dzisiaj już stereotypową.
Czyli będzie o hipsterach?
Będzie o nas, buntownikach bez powodu. Z pytaniami o powody, o oryginalność i stadność tego buntu.
Jest jakaś szansa wyjścia z tego impasu: stadnego buntu?
To pytanie o to, na ile poważnie traktujemy zawartą w tytule spektaklu inspirację. Po polsku ukazało się tłumaczenie tylko pierwszej części „Do Damaszku”, w drugiej i trzeciej, nietłumaczonych, Strindberg rozwija swój system religijno-metafizyczny. Dziwny, synkretyczny. Jego klasztory są bardziej republikami artystów niż miejscami kultu religijnego. Wyprzedził new age. Był guru, głównie dla siebie, ale jednak.
W pańskich pierwszych spektaklach Hamlet czytał książeczkę do nabożeństwa, Lafcadio z „Lochów Watykanu” szukał prawdziwej wiary wbrew skłamanemu Kościołowi, Bóg i Dekalog były ważnymi punktami odniesienia. Był pan buntownikiem z irokezem i różańcem w kieszeni wojskowego szynela. W późniejszych latach pański image się zmienił, a katolicyzm przestał być widoczny w przedstawieniach. „Do Damaszku” to próba powrotu do tamtego systemu wartości?
Tak, to powrót do tematyki metafizycznej. Pierwszym spektaklem, jaki zrobiłem w Starym Teatrze w Krakowie były „Trzy stygmaty Palmera Eldridga” Philipa K. Dicka – w formie przystępnej, popkulturowej opowiadał o głodzie Absolutu, głodzie Niebios oraz o tym, co się podaje za bóstwo i jak temu służymy albo jak próbujemy się temu oprzeć. „Do Damaszku” będzie spektaklem z tego nurtu. Marcin Czarnik gra główną rolę i myśleliśmy, żeby początek „Do Damaszku” był jakimś dalszym ciągiem, nawiązaniem do momentu, w którym zakończyliśmy losy Lafcadia z „Lochów Watykanu”. Ale też przecież zdajemy sobie sprawę z upływu czasu i z momentu życia, w którym się znajdujemy. A to już połowa żywota.
Nie myślał pan o tym, żeby zacząć tam, gdzie Swinarski skończył, czyli wyreżyserować „Hamleta”, nad którym prace przerwała mu katastrofa lotnicza? To byłby może oczywisty, ale też mocny gest.
Ale ja „Hamleta” już właśnie zrobiłem w Niemczech. Mocnych gestów w Krakowie też nie zabraknie. Z hukiem będziemy otwierać sezon na kameralnej scenie, gdzie „Nie-Boską Komedię” Krasińskiego wyreżyseruje Olivier Frljić, jeden z bardziej wziętych europejskich młodych reżyserów. Twórca chorwacko-serbski, który przez swoje rozdwojone korzenie – podobnie jak Swinarski, Polak i Niemiec jednocześnie – potrafi się skomunikować z myśleniem Swinarskiego. To będzie interpretacja arcydramatu narodowego, ale będzie w tym także myślenie o twórcy, który nad tym dramatem w tym miejscu – w Starym Teatrze w Krakowie – pracował. W obsadzie znajdą się zarówno aktorzy, którzy ze Swinarskim pracowali, jak i ci, którzy się z nim zetknąć nie zdążyli. Chcemy na różne sposoby badać obecność Swinarskiego w naszym teatrze, w Krakowie, w polskim społeczeństwie. Jedno jest pewne – nie będzie muzeum na scenie.
Pytanie, do czego zamierzacie się odwoływać? Jest legenda, kontrowersyjna jak na ówczesne lata biografia, poruszające relacje z genialnych spektakli, które wielu oglądało po wielokroć, ale prawie nie ma zapisów, nie ma „metody”…
Jeśli miałbym powiedzieć, czy istnieją poruszające realizacje dramatów Swinarskiego, czy w takiej formie zapisów w jakiej funkcjonują dorównują formie zapisów sztuk Tadeusza Kantora – no to muszę powiedzieć, że nie. Jednocześnie osoby, które wdziały te spektakle na żywo, z mi najbliższymi, jak moja matka, mówią, że ich odbiór był wstrząsający. Myślę, że zapisy nie powinny mieć wpływu na legendę Swinarskiego ani nie powinny umniejszać jego roli w polskiej sztuce choćby względem Kantora i Grotowskiego. Warto się odwoływać do niesamowitej energii jego pracy: dewastującej, odkrywczej, buntowniczej, a jednocześnie wiernej wobec ducha dzieła.
Swinarski nie zawsze był „kochanym Kondziem”.
Mówimy o spektaklach – genialnych – ale wtedy w Krakowie przez wielu odrzucanych. Słynna „Nie-Boska Komedia” zagrana była przecież tylko kilkanaście razy. Najwyższe autorytety kulturalne i duchowe, z Jarosławem Iwaszkiewiczem na czele, grzmiały na to, co się działo na scenie. Ich negatywna opinia mogła w tamtych czasach kosztować artystę karierę, ale Swinarski – a także aktorzy Starego Teatru i jego dyrekcja – takie ryzyko świadomie podejmowali. To są rzeczy, do których warto się odwoływać. Lata 70. w Starym Teatrze to były czasy fantastycznego fermentu, Swinarski podkładał bombę pod skłamany gmach tego co jest kulturą wysoką. To był artysta, który zamierzał postawić w Starym Teatrze kabiny peep-show, który wprowadzał na sceny postaci i dyskursy, które wcześniej były nie do pomyślenia. Zderzał rzeczywistość z ideałami. To nas interesuje i będzie miało wartość inną niż uładzona, pusta, zorganizowana nostalgia.
Czy jego biografia to wciąż w Krakowie temat tabu? Barbara Swinarska pisała: „Jego talent miał całkiem inne źródło. Nie przez rzekomą niemieckość, nie przez rzekomy katolicyzm był tak rozdarty, ale przez dwoistość erotyczną. I to mówię ja, jego żona”.
Pamięć jest selektywna. Pewne rzeczy się pamięta, inne wypiera. No, to jest Kraków. Ale ani Sebastian Majewski ani ja nie jesteśmy z Krakowa. Znamy to miasto, ale nie jesteśmy w nie uwikłani. To bardzo dobra sytuacja.
Czy dzisiaj Swinarski nie funkcjonuje trochę jak bicz na współczesnych teatralnych buntowników? Rewolucjonizował teatr, ale jednocześnie szanował tekst, nie przepisywał, nie dopisywał, a tworzył arcydzieła. Nie to, co ci dzisiejsi reżyserzy…
W branżowych kręgach Krakowa on funkcjonuje jak negatywny punkt odniesienia dla współczesnego teatru. „Za czasów Kondzia to były wybitne inscenizacje” – można usłyszeć na każdym kroku. A kiedy się przypominało, że on też sięgał po kontrowersyjne środki, to zawsze można było usłyszeć: „No tak, ale u niego to zawsze było wyprowadzane z tekstu!” Wtedy to miało sens, a teraz nie ma. To takie ex post sprowadzenie jednego z bardziej rewolucyjnych twórców w XX w. teatrze do roli młota na to, co poszukujące. Nie chcemy pokazywać Swinarskiego, który już „wielkim artystą jest”. Chodzi nam o reżysera, który się nim stawał, nie lękał się być odważny – to jest dla nas inspirujące i ważne dziś. Nie obawiał się, że jego spektakle mogą się części widzów nie spodobać. My też się nie boimy, choć pewnie nasze też nie wszystkim przypadną do gustu i po raz kolejny zostaniemy nazwani zdrajcami.