Warszawski Festiwal Filmowy od czterech lat należy do elitarnego grona 14 najważniejszych imprez filmowych na świecie, razem m.in. z Cannes, Wenecją i Berlinem. Kategoria A przyznawana przez Międzynarodową Federację Stowarzyszeń Producentów Filmowych (nie ma jej żaden inny festiwal w Polsce) oznacza prestiż, ale też obowiązek pokazywania określonej liczby premierowych tytułów, od których tak naprawdę zależy ranga i jakość festiwalu.
Większość europejskich festiwali korzysta z unijnych dotacji, co nakłada na nie obowiązek układania programu w 70 proc. złożonego z produkcji Unii Europejskiej. – My tego nie robimy, gdyż nie godzimy się z takimi ograniczeniami – wyjaśnia Stefan Laudyn, dyrektor Warszawskiego Festiwalu Filmowego. – Zbierając to, co najlepsze, kierujemy się kryteriami artystycznymi, a nie geograficznymi.
To dlatego tym, co najlepsze na rozpoczynającej się 11 października imprezie, będą filmy z naszego regionu, częściowo spoza Unii: Litwy, Łotwy, Ukrainy, Estonii, Gruzji, którymi jak dotąd interesowali się najgłębiej wtajemniczeni miłośnicy kina. Będzie okazja, by się im bliżej przyjrzeć i sprawdzić, co te z pozoru niewiele znaczące, niedoinwestowane, niepokojące dramaty mają do powiedzenia o nas i problemach współczesnego świata.
O frustracjach postkomunistycznych krajów najwięcej dowiedzieć się można oczywiście od wielkich reżyserów rumuńskiej nowej fali. Nie tylko oni jednak potrafią odkrywać bez patosu całą grozę utraty złudzeń, rozmycia wartości na skutek zmiany systemu. Mało znani reżyserzy z Estonii i Gruzji poszerzają nasz punkt widzenia o bezlitosną obserwację gospodarczego chaosu, zapóźnienia, beznadziei postrzeganej z perspektywy wiecznej prowincji.