Martwię się światem
Rozmowa z Dawidem Ogrodnikiem o rolach trudniejszych niż życie
Hanna Halek: – Twój pociąg ruszył. Przeprowadziłeś się do Warszawy. Męczy cię to już?
Dawid Ogrodnik: – Tak... Mój pociąg ruszył, a wielkie miasto pełne jest napisów, które trzeba cały czas czytać i przetwarzać. To głupie, ale taki mechanizm właśnie się w człowieku włącza, żeby to wszystko kodować, rozpatrywać, potem próbować zapominać. Ilość miejskich bodźców jest przerażająca.
Kilka miesięcy temu miałem szybkie zastępstwo u Jarzyny w „Nosferatu”. Pojechałem do Paryża i poszedłem do Oranżerii... Dotychczas miałem ambiwalentny stosunek do ludzi, którzy siedzą 10 m od obrazu i się w niego wpatrują. Tym razem sam to zrobiłem. Oglądałem monstrualnych rozmiarów pejzaże Moneta, z otwartymi ustami zachwycając się każdym drobiazgiem, każdą smużką światła, blikiem na fali. Nagle poczułem się zarażony spojrzeniem innego człowieka. To dało mi poczucie totalnego szczęścia i wskazówkę, że żeby móc żyć w wielkim mieście, trzeba sobie non stop dostarczać nowej porcji energii, innych spojrzeń.
A w której scenie filmowej najbardziej przejrzałeś samego siebie?
W „Chce się żyć”, gdy z Dorotą Kolak przewracamy się na łóżko, wydajemy z siebie jakiś przedziwny pisk, całkowicie nienaturalny dźwięk, i ona mówi do mnie: „I widzisz synek, co ty robisz swojej starej matce?”. Coś tu się wylało daleko poza aktorstwo i wpłynęło w życie. Dorota to niesamowicie czujna partnerka, wspaniała aktorka. Chciałbym tutaj wspomnieć również o Annie Nehrebeckiej. Te spotkania to coś więcej niż zawodowstwo. Także Leszek Dawid, z którym pracowałem przy „Jesteś Bogiem”, jest człowiekiem o niebywałym wyczuciu. Wiesz, jakie to ważne móc porozumieć się z człowiekiem poza słowami?
Wiem. W „Chce się żyć” nie mówisz ani słowa.
To prawda. Szukałem w sobie czystości, która sprawi, że mój bohater „zassie” tak mocno, że nabierzemy się na niego nawet my, aktorzy, bo na tym polega ta magia kina. Wierzysz i robi to na tobie wrażenie.
O co walczysz w codziennym życiu?
Myślę, że walczę o to, żeby się w ogóle z życiem mierzyć, akceptować je. Tak, uczę się zgody na dzień świra, choć w środku ta pewna jednowymiarowość codzienności mnie roznosi. Ale podejmuję walkę o tę zwyczajność, o to kolejne wspólne śniadanie, o to, żeby nie smakowało tak samo.
Rutyna to gilotyna?
Na pewno zabija kreatywność. Dużo łatwiej popłynąć na scenie w intensywność, inspirację, wrażenia. Ale potem? Potem dopiero zaczyna się sztuka – obudzić się i dostrzec w sobie siebie, a nie strzępki roli. Bo prawda jest taka, że dostosowując się do bohatera, jeszcze długo znajduję go w sobie. Nie da się nagle odciąć od tego tak na pstryk, zostawić z boku, gdzieś z tyłu i być dalej tym, kim było się przed. Myślę, że okres tuż po zakończeniu zdjęć do filmu jest dla aktora cholernie trudny.
To rodzaj kaca?
Dokładnie, takie coś: „Co ja narobiłem?”. Tylko że ten kac długo trwa, a Alka Seltzer nie pomaga. Trzeba sobie dużo wytłumaczyć, odszukiwać swoje myślenie, walczyć na powrót o swoje potrzeby.
Jakie?
Na przykład granie na instrumencie. Nie tknąłem go od dawna, gram tylko, gdy mam w teatrze przedstawienie. Ale już mnie nosi, żeby ten klarnet zabrać i pograć dla siebie. To chyba jest tak jak z modlitwą, coś na ciebie spada i musisz tę potrzebę wewnętrzną spełnić. Żeby było jasne – nie chodzę już jak kiedyś do kościoła, ale zdarza mi się, że chcę się pomodlić.
O co się modlisz?
O to, żeby nie zwariować, by nie dać się zgubić przez to wszystko, co w głowie narosło. Przed „Chce się żyć” trzy razy zadałem sobie pytanie: „Czy na pewno jestem gotowy zapłacić tę cenę?”. Tak, jestem! W siódmym miesiącu zdjęć spytałem, czy nadal tak myślę. Już nie z takim przekonaniem, ale jednak powtórzyłem „Tak”. Bo prawda jest taka, że ta przygoda dla wielu ludzi była całą paletą emocji, a dla mnie życia. Bez wiary, nadziei i miłości by się to nie udało. Dziękować trzeba ludziom, którzy to niosą. O to zawsze warto się modlić.
Masz wyrzuty sumienia, że nie możesz pomóc bardziej ludziom niepełnosprawnym, w sytuacji twojego bohatera?
Dusza robi się naprawdę ciężka z bezradności: mieszaniny pragnienia i niemocy. Dla tych ludzi wyjazd do domu jest jak dla mnie podróż do Wietnamu. Pójście do kina jak wejście na Czomolungmę. Nasza droga do zrozumienia tych ludzi jest bardzo długa. Jest tajemnicza, fascynująca, niedostępna. Pracując nad rolą, parę dni spędziłem, patrząc tylko w okno, bo byłem ciekaw, co może mieć w głowie człowiek, który nie rusza się z wózka i może tylko spoglądać, jak te chmury przechodzą po niebie. W pierwszej chwili jest to deprymujące, ma się ochotę rozwalić wszystko, boli ciało, ale potem z braku innych możliwości zaczynasz sam je w sobie stwarzać, bawisz się sobą, szukasz układów, wmawiasz sobie różne rzeczy. Nigdy wcześniej nie myślałem o sobie tyle, co wtedy.
Czyli też walka?
Wiele rzeczy mnie wkurwia albo po prostu martwi. Biorą się one np. z oglądania dokumentów. Gdy obejrzałem „Zatokę delfinów” (film o okrucieństwie ludzi wobec delfinów – przyp. red.), tej samej nocy podpisałem petycję. Cieszę się, że DiCaprio stworzył „Za pięć dwunasta” (ostrzeżenie przed globalnym ociepleniem – przyp. red.), genialny dokument. I superfacet, który wie, do czego może służyć popularność. Martwię się światem, Hania. W Internecie sprzedają się 13-latki, nie ma blokad, żadnej instytucji, która cokolwiek weryfikuje, informuje rodziców. To mnie powala. Ted Bundy był, kim był, ale dociera do mnie jego wypowiedź tuż sprzed egzekucji, że pornografia jest wszędzie, że on sam w tamtych czasach karmił się tym, co dawały mu gazety w kioskach, że się na tym wychował. A teraz? To jest wszędzie. Dlaczego o tym się tak mało mówi? To aż niewiarygodne. Przecież naukowcy alarmują, że wirtual jest chorobą, którą trzeba leczyć. Kurde, mówmy o tym. Walczmy każdy dla siebie, bo zaraz za walką idzie nadzieja.
Nadzieja na co?
Na świadomość. Człowiek bez świadomości jest owcą, a na świecie są ich całe stada, bo ludziom chyba nie chce się szukać prawdy. Weźmy problem narkotyków, które w Polsce można dostać na pstryknięcie palca. A „zawiasów” nie dostaje Liroy, który mówi, że bierze dzień w dzień, czy Kora i jej pies, tylko naiwne dzieciaki, bo tak jest najłatwiej. W ten sposób niszczy im się całą kartotekę na zawsze. Ręce opadają! To się dzieje w każdym mieście, kręgu, w każdej grupie. Narkotyki są wszędzie, nie wybierają sobie subkultur. Zalegalizujmy to dla dobra ludzi.
A ty jako nastolatek należałeś do jakiejś subkultury?
To był nurt Dawida Ogrodnika (śmiech). Wychowałem się w rodzinie, która nie zaakceptowałaby faktu, że jestem w jakiejkolwiek subkulturze.
Dostałbyś lanie?
Nie było takiej kwestii, żeby w ogóle pomyśleć, że mogę być skinem albo hipisem. Byłem więc akurat bardzo przeciętnym, dobrze ułożonym chłopakiem. Poza tym, że nie przesiadywałem przed blokiem, od reszty chłopaków różniło mnie tylko to, że chodziłem do szkoły muzycznej. Nie musiałem być przymuszany, bo kochałem grać i potrafiłem ćwiczyć tak długo, aż rodzice mówili: „Przestań już”. Gdy byłem zły, brałem instrument, gdy byłem wesoły czy smutny – też grałem. To była moja wyładownia.
Nie mogłem być buntownikiem i nie musiałem. Rodzina polegała na tym, że mama miała rolę opiekuna domu i dzieci, a ojciec pełnił funkcję tego, który zarabia i stanowi w domu prawo. A jeżeli prawo w domu mówi, że o tej godzinie idziecie spać, o tej wstajecie, a teraz ma być cisza, bo jestem zmęczony, to ty – dzieciak – masz się dostosować. Największy problem to moment, gdy dorastasz i czujesz, że już musisz powiedzieć: „Słuchaj, ja nie myślę tak jak ty”. To czasochłonny etap wyjścia z układu, podczas którego wiele rzeczy się burzy, wali, aż w końcu wreszcie słyszysz: „OK, rozumiem, masz prawo do wyrażania siebie”.
To się może stać bezboleśnie?
Dzieje się. Mówię tu wyłącznie o swoich doświadczeniach. Gdyby ta moja komórka rodzinna była inna, nie byłbym dziś tym, kim jestem. Nic nie chciałbym zmieniać, gdybym mógł. Niedawno dotarło do mnie, że przecież mój ojciec nigdy wcześniej nie był ojcem. I gdy ja zostanę ojcem, będę miał tak samo. Skąd mam wiedzieć, jak to się robi? Czy ja w ogóle mogę być ojcem, czując w środku strach? Bogu pochrzaniła się trochę kolejność, ale dał nam wolną wolę, żeby to schrzanione potem naprawiać.
Myślisz, że to kościelne „bój się Boga” i „moja wina” trochę cię jeszcze dotyczy?
Już nie. Nie jestem w stanie wytrzymać w kościele, bo nie rozumiem, dlaczego kościół i forma mszy nie jest dialogiem, tylko głosem jednego człowieka, któremu nikt się nie sprzeciwia. Kiedyś poszedłem z mamą do kościoła w moim Wągrowcu, bo mama lubi. Chrystus się rodzi, Boże Narodzenie, super, ale całe kazanie jest o tym, że jesteśmy podli, i to, że wszystko jest źle, to nasza wina. I wreszcie tak czujesz, przestajesz się lubić, a jedynym sensem twojego życia staje się cierpienie, którego nawet nie próbujesz rozumieć, bo to grzech roztrząsać słowa kapłana. To takie bardzo polskie. I nagle jeszcze ksiądz mówi, że kiedyś ci, co stoją z tyłu za filarem – czyli ja – stali z przodu. Kurwa, przecież cały kościół jest z przodu wypełniony, to gdzie mam stać? Mam mu usiąść na kolanach? Położyć się na ołtarzu? Ta prymitywna manipulacja już całkiem mnie dobiła i tylko przez wzgląd na mamę nie powyrywałem krzeseł.
A za co byłbyś gotów dać w szczękę?
Miałem znajomego, gdy byłem na studiach w Krakowie. Spotkałem go kiedyś na ulicy z wózkiem, do którego zbierał różne rzeczy i tak na trzy lata zaistniał w moim życiu. Trochę mu pomagałem: a to coś do jedzenia, a to piżamę przyniosłem. Dużo rozmawialiśmy. Kiedyś spotkałem go przy sklepie. Gość, który miał mu dać pieniądze, strasznie z niego szydził. Czując, że ma kasę, czyli władzę, upadlał go. To było tak straszne, że niewiele myśląc, postanowiłem dać mu w mordę. Podbiegłem do gościa: „Kim ty kurwa jesteś?”. Do rękoczynów nie doszło, bo pojawiła się policja i skończyło się na przepychankach, ale gdyby nie to, to naprawdę bym go lał. I to jest ten moment, kiedy okazuje się, że nie znam swoich granic, bo upokarzanie i poniżanie drugiego człowieka budzi we mnie jakiś instynkt. Bo czy bezdomny jest gorszy od właściciela sieci hoteli tylko dlatego, że nie ma pieniędzy?
Tu, w Warszawie, poznałem bezdomną kobietę. Przychodziła do mnie, gdy mieszkałem przy Reytana – po papierosy, czasem kawę przez okno sobie piliśmy, rozmawialiśmy o tym, jak funkcjonuje świat takich ludzi w Warszawie, które śmietniki są czyje. Szanowałem jej powięzienny honor i mocne poglądy. Kiedyś o drugiej w nocy przyszła do mnie spać. Położyliśmy się w jednym łóżku, bo dwóch nie było. Zasypiała z myślą, że jej pies, który gdzieś tam mieszka, ją kocha... Raz, pamiętam taką scenę, ja w oknie, ona pod, palimy i nagle wyrasta inny bezdomny. Przytrzymuje moje okno ręką i mówi do mnie: „Daj papieroska”. Patrzę: wyliniały krawat, potargane włosy, dwa zęby, ale biznesmen całą gębą! No, totalna, zajebiście filmowa scena.
A gdybyś miał nakręcić film o sobie, to byłby thriller psychologiczny czy moralny niepokój?
To byłby komediodramat.
I ty jako ten Rudolf Valentino?
Kto?
Przedwojenny niemy amant.
Nie znam gościa, ale go wygooglam.
rozmawiała Hanna Halek
Dawid Ogrodnik, rocznik 1986, świeży absolwent krakowskiej PWST. Za rolę Rahima z Paktofoniki w „Jesteś Bogiem” w reż. Leszka Dawida otrzymał na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego. Dwa kolejne filmy z jego udziałem: „Chce się żyć” w reż. Macieja Pieprzycy i „Ida” w reż. Pawła Pawlikowskiego zdobyły najwyższe laury na tegorocznej edycji festiwalu. Od tego sezonu jest etatowym aktorem prestiżowego TR Warszawa, gdzie można go oglądać w „Nietoperzu” w reż. Kornéla Mundruczó.