8 VII 1950, sobota
Właściwie nic się nie dzieje ani duchowo, ani fizycznie, ale żyję bardzo przyjemnie w miłym oczekiwaniu wyjazdu. Jedziemy w poniedziałek, bo rodzice Elki mają jeszcze sporo niewykończonej pracy biurowej i muszą uporządkowywać wspólnie książki.
Teraz, jadąc gdzieś w okolice granicy, trzeba mieć skierowanie z miejsca pracy (pod postacią tzw. wczasów) albo zezwolenie ze starostwa na wyjazd do danej (tylko jednej, skąd [!] można następnie robić liczne wycieczki) miejscowości. Jest przy tym mnóstwo formalności. Załatwialiśmy je wczoraj, rozbijając się po całej Warszawie (tatuś, Ela i ja) taksówkami – ze starostwa na Siedleckiej do Urzędu Ewidencji Ludności na Chmielnej, stamtąd do Mamy po legitymację i potem znowu na Siedlecką (Praga). Państwo Kloskowie załatwiali to dzisiaj i Ela z Mamusią przyszły rano do nas. Pani Kloska wahała się między Szklarską, Karpaczem i ewentualnie Jelenią Górą (!!), ze względu na zdrowie męża. Było to, naturalnie, jedynie usiłowanie uciszenia głosu sumienia, gdyż Pan Kloska w ogóle nie powinien tam jechać, a jak już się decyduje, to nie gra roli kilkumetrowa różnica poziomów. Tym i wieloma [innymi] raczej słusznymi argumentami Tatuś i ja przekonaliśmy Panią Kloska do Karpacza.
Ciekawa jestem, jak się będę czuła mieszkając tam „na dole”. Będzie mi się to wydawało strasznie nisko w porównaniu z wysokogórskim schroniskiem YMCA lub Samotnią. Mieszkając w Ymce, nigdy nie czułam chęci „zejścia” na dół (w celu zamieszkania tam), chociaż stamtąd było wszędzie tak daleko. Dzięki tym spacerom zeszczuplałam trochę i teraz mam wątłą nadzieję, że mi po Karpaczu trochę „spadnie”. (...)
Napisałam list do Ewuni, a ona, chociaż miała napisać pierwsza i wyjechała już w poniedziałek, nie daje żadnego znaku życia.