Janusz Wróblewski: – Dobrze się pan czuł w roli stoczniowca Lecha Wałęsy?
Robert Więckiewicz: – Podszedłem do tego zadania tak, jak podchodzę do każdej kolejnej roli. Skupiłem się na scenariuszu i próbowałem zagrać postać pod tytułem Lech Wałęsa. Nie myślałem o tym, że to jest „ten” Lech Wałęsa, a reżyserem jest „ten” Andrzej Wajda. W scenariuszu większość scen dotyczyła tzw. pierwszej Solidarności, czyli okresu 1980–81. Miałem wtedy zaledwie 13 lat. Dla mnie i mojego ojca, robotnika z małego górniczego miasta, Wałęsa był herosem, supermanem, niemal bogiem. Podekscytowani słuchaliśmy wtedy Wolnej Europy. Gdy wybuchły strajki, akurat byłem w Gdańsku na koloniach letnich. Pamiętam napisy na murach, oflagowany port, pełno ulotek. Czuło się, że coś się zaczyna dziać.
Wałęsa jest postacią mocno kontrowersyjną. Każdy Polak ma wyrobione o nim zdanie. Prawica uważa go za zdrajcę i agenta Bolka. Lewica za bohatera i godnego przeciwnika. Kogo pan w nim zobaczył?
W postaci zawsze szukam człowieka z jego zaletami, ale również wadami, jego słabością i siłą. W tym przypadku było podobnie. Trudność polegała na tym, żeby oddzielić postać ze scenariusza od różnych wyobrażeń na temat Lecha Wałęsy. Dlatego odciąłem się od wszelkich ocen, poglądów wynikających z dzisiejszej perspektywy. Interesowało mnie wiele aspektów. Na pewno presja, jakiej podlegał. Jego stosunek do peerelowskiej władzy. Ze scenariusza Janusza Głowackiego wyłania się postać szalenie charyzmatyczna, odważna i bezkompromisowa. Wiadomo, że w grudniu 1970 r. brał udział w strajkach, był świadkiem masakry, coś potem podpisał. Interesowała mnie też bieda, w jakiej żył. Pamiętam, gdy pokazano mi mieszkanie Wałęsów, odtworzone jeden do jednego. Nie mogłem uwierzyć. Na 30 m cała rodzina gnieździła się w siódemkę. Zadawałem sobie też pytanie, czy tam w stoczni były momenty, w których czuł się samotny albo niezrozumiany.
Kogo w takim razie pan zagrał?
Próbowałem zagrać człowieka, który jest fenomenem. W ciągu tygodnia w sierpniu 1980 r. z lokalnego robotnika stał się Polakiem znanym na cały świat. Ten proces przedstawiamy w filmie.
Andrzej Wajda mówi, że Wałęsa to medium, przez które przemawia naród. Jak się pokonuje strach przed graniem takiej postaci?
Ja się nie bałem. Ja się nie mogłem bać. Jeśli nieustannie myślałbym o tym, że gram legendę Solidarności, słynnego przywódcę związkowego rozmontowującego sowiecki system, albo rozważałbym, co to znaczy dla mojej kariery, sparaliżowałoby mnie. Nie wszedłbym w ogóle na plan filmowy.
Dla aktora to dobry materiał do zbudowania postaci?
Raj. Trzeba się zmagać z tym, co na zewnątrz i w środku bohatera. Jest wielość konfliktów.
Jakich na przykład?
Myślę, że Wałęsa miał jakiś nadzwyczajny zmysł. Zawsze był dwa kroki przed wszystkimi. Szybko ogarniał sytuację, konstatował i szedł dalej. Niczego nie rozpamiętywał, do niczego nie wracał. Gdy Oriana Fallaci pyta go, co dalej będzie z Lechem Wałęsą, on odpowiada, że dalej to już może tylko schodzić w dół. Powoli lub szybko. Bo jak zdarzy się burdel w Polsce, to ci, co stawiają mu teraz ołtarzyki, pierwsi będą w niego rzucać kamieniami. I wszystko spadnie na jego głowę. Przecież to jest proroctwo! Skąd to wiedział?
Główny konflikt, mocno podkreślony w filmie, to konsekwencje przesłuchania przez esbeków i podpisania dokumentów.
Rzeczywiście, ten wątek jest mocno obecny w filmie. Scena, o której pan mówi, pokazuje, że mój bohater działa pod przymusem, jest zastraszany, a zza ściany słyszy odgłosy bicia.
Scena przesłuchania przez esbeków została napisana przez scenarzystę Janusza Głowackiego?
Są dwie sceny przesłuchań. Co do pierwszej, w której Wałęsa podpisuje dokumenty – zapewne tak. Natomiast wiem na pewno, że druga, w której bohatera przesłuchuje oficer grany przez Zbigniewa Zamachowskiego, to wierna rekonstrukcja zachowanego protokołu milicyjnego. W filmie jest wiele innych scen opartych na dokumentach czy znanych powszechnie faktach. Podobnie jak m.in. w „Czarnym czwartku” czy w „Obywatelu Milku”.
Wałęsa twierdzi, że wyszedł w filmie na bufona.
Pan prezydent ma prawo do swojej opinii.
W życiu prywatnym Wałęsa nie jest człowiekiem nieskazitelnym. Wiemy to m.in. ze wspomnień Danuty Wałęsy. Sceny rodzinne były trudniejsze do zagrania?
W tym filmie mamy do czynienia, ogólnie rzecz biorąc, z dwoma rodzajami scen. Jedne to te, które wszyscy znamy, utrwalone w materiałach kroniki filmowej, archiwaliach, np. negocjacje ze stroną rządową, scena na bramie itd. Natomiast drugi rodzaj scen to te, które miały lub mogły mieć miejsce, ale są wymyślone przez scenarzystę. Do nich należą na przykład sceny między Danutą a Lechem, wszystkie sceny w ich domu, scena wywiadu z Orianą Fallaci… Krótko mówiąc, te, o których nie wiemy, jak wyglądały. Należało je wykreować. Musiałem sobie coś wyobrazić, zadać parę pytań. Poza tym opierałem się na scenariuszu. Wiedziałem, że na poziomie fizycznego podobieństwa jakoś sobie poradzę. Problemem była psychika, głębsza motywacja. Na przykład w rozmowie z Orianą Fallaci wyobraziłem sobie, że mój bohater zakłada, że Fallaci nie ma pojęcia o polskich problemach. Dobitnie, wielkimi literami stara się jej wytłumaczyć, o co głodnym i strajkującym Polakom chodzi. I tak to zagrałem. Szczerze, uczciwie, silnie, zdecydowanie.
Jednym z najbardziej zaskakujących elementów filmu jest komizm. Przykładowo: trudno się nie śmiać, gdy Wałęsa wchodzi na obrady korowców i natychmiast podsumowuje, że wszystkie ich ustalenia są do dupy.
To, co dla widza może być śmieszne, wcale nie musi takie być w rzeczywistości. Gdy grałem tę scenę, w ogóle nie było mi do śmiechu, bo mój bohater mówi tam bardzo poważne rzeczy. Choć być może forma, w jaką ubrał te poważne rzeczy, jest komiczna. Od produkcji dostałem parę stron bon motów Wałęsy. W stylu „jestem za, a nawet przeciw” albo „tonący brzytwy chwyta się byle czego”. Chodziło o to, żeby wpleść te zdania, gdy nadarzy się stosowna okazja. W filmie dziennikarze pytają na przykład Wałęsę, czy myśli, że ruskie czołgi wjadą. „Ja zawsze myślę, co mówię” – odpowiada. Ludzie na ogół mówią, co myślą. Przejęzyczenie, ale genialne! Z takich m.in. okruchów lepi się żywego człowieka. Oczywiście zależało mi, żeby znaleźć ich jak najwięcej.
Pomysł, aby naśladować charakterystyczny, absurdalny styl mówienia Wałęsy wyszedł od pana. Dlaczego to było takie ważne?
Pomyślałem, że nie mogę zagrać tej roli swoim głosem. Gdy na próbie charakteryzacji przykleili mi wąsy i zobaczyłem, że jestem do niego trochę podobny, zrozumiałem, że trzeba pójść ostro. Dla ekipy, dla Andrzeja Wajdy to było zaskoczenie. Ryzyko polegało na tym, że w każdej chwili mogłem się przechylić w stronę karykatury, parodii. Prosiłem operatora, reżysera, dźwiękowców, żeby zwracali mi na to uwagę. Ktoś powiedział, że podszedłem do tego po amerykańsku. Ciekaw jestem, co powiedzą widzowie. Na razie dostaję sygnały, że wstydu nie ma.
Jest pan lepszy od oryginału. Chodził pan na korepetycje do Lecha Wałęsy?
Nie poznałem go jeszcze. Spotkamy się dopiero na premierze podczas festiwalu w Wenecji.
Wiadomo, że budując rolę, zaczyna pan od określenia sytuacji prywatnej: jak się zachowuje pański bohater, gdy nikt na niego nie patrzy.
Upraszczając. Ja to nazywam stanem zero.
Co było stanem zero Wałęsy?
Utkwił mi w głowie taki obraz z archiwaliów. Po wyjściu strony rządowej z sali BHP zaczyna się przerwa. Kręcą się setki osób, jest zamieszanie. W tym chaosie, gdzieś pod oknem, siedzi w fotelu samotny Lech Wałęsa. Pali papierosa z głową odchyloną do tyłu, jakby nic się nie działo. Odpływa myślami bardzo daleko. Jest nieobecny, odizolowany. Bardzo silny obraz.
Produkcja filmu trwała bardzo długo, zmieniali się montażyści, było kilka wersji scenariusza. To sugeruje olbrzymie trudności przy jego realizacji. Na czym one z grubsza polegały?
To pytanie nie do mnie. Mogę powiedzieć tylko, że na etapie zdjęć dochodziły nowe sceny. Znalazł się na przykład fragment telewizyjnego reportażu nagranego w mieszkaniu Wałęsów. Ekipa rozmawia z Danutą, Lech leży jeszcze w łóżku. Nakręciliśmy bardzo dużo materiału, a film trwa niecałe dwie godziny. Siłą rzeczy trzeba było czasu, żeby ten materiał jak najlepiej wykorzystać.
Nie miał pan obaw, że stworzycie laurkę, obraz jednostronny politycznie?
Nie ja nadaję ostateczny kształt filmowi. Choć to, że wziąłem udział w tym przedsięwzięciu, w jakimś sensie może świadczyć o moich poglądach. A czy film zmieni coś w mentalności Polaków, czy pogodzi zwaśnione strony? Wątpię. Zawsze znajdą się tacy, co będą Wałęsę nienawidzić, i ludzie, dla których pozostanie on bohaterem naszych czasów.
Miał pan pełną swobodę w kreowaniu postaci?
Pan Andrzej daje bardzo dużo wolności aktorom. Ja tak lubię.
Film Wajdy zamyka jego trylogię o ludziach niezłomnych. Po „Człowieku z marmuru” i „Człowieku z żelaza” jest „Człowieka z nadziei”. Jak pan rozumie ten tytuł?
Jestem przekonany, że Wałęsa wierzył, że totalitarny system można zmienić. Był ulepiony z nadziei. Sam też był nadzieją dla Polaków. A co go różniło od Birkuta? Może większe wyczucie historii, odwaga, spryt, brak złudzeń, bezczelność, charyzma?
Jak większość Polaków, wychował się pan na filmach Wajdy. Co pana w nich szczególnie intryguje?
Otwarta, psychologiczna faktura filmów, pozostawiająca wiele miejsca dla mnie jako widza. Wspaniałe, niezapomniane sceny, i to nie tylko klęsk poniesionych przez Polaków w naszej drodze ku niepodległości. Nie pamiętam w nich dialogów. Raczej obrazy, gesty, znaki, symbole.
Biorąc pod uwagę podeszły wiek reżysera, „Wałęsa. Człowiek z nadziei” jest zapewne jednym z ostatnich filmów Wajdy. Jaki morał z niego płynie?
Może taki, że trudno być prorokiem we własnym domu. Albo że warto w coś wierzyć. Na przykład w wolność. I mądrze o nią walczyć.
Wajda zwykle robił filmy pesymistyczne. Ten jest inny, pokazuje Polskę i Wałęsę w zwycięskiej, triumfującej pozie. Co to pana zdaniem znaczy?
Może to, że Solidarność była jednym z cudów, którym teraz możemy się pochwalić przed światem? Film rzeczywiście kończy się wielkim triumfem: robotnik z Gdańska przemawia w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Mam jednak jeszcze inną refleksję: co myśmy z tym dziedzictwem zrobili?
Gdyby planowano drugą część filmu o Wałęsie, o tym, co się z nim stało po 1989 r., zagrałby pan?
Tak. Pod warunkiem że scenariusz byłby dobry, a reżyserowałby Andrzej Wajda.
Mówi się, że jest pan Robertem De Niro polskiego kina. Jak pan reaguje na takie porównania?
Zaskakujące. Nic o tym nie słyszałem (śmiech). Proszę pana, znamy się tyle lat. Doskonale pan pamięta, że był czas, kiedy marzyłem, żeby zagrać cokolwiek, byleby grać. Największym szczęściem jest dla mnie to, że mogę ciągle uprawiać swój zawód i mieć z tego satysfakcję. Jeśli aktor się przykłada, rozwija, podejmuje ryzyko, jest szansa, że prędzej czy później wypłynie. Poza umiejętnościami liczy się wiara, uczciwość i konsekwencja, no i łut szczęścia. Jestem szczęściarzem.
rozmawiał Janusz Wróblewski