Kiedy w wielkim kwietniowym plebiscycie słuchacze Polskiego Radia wybrali najlepsze polskie jazzowe płyty wszech czasów, bezapelacyjne zwycięstwo przypadło Komedzie, Namysłowskiemu i Stańce. Trójmiejska grupa Miłość z albumem „Taniec smoka” trafiła na 14, a z płytą „Asthmatic” (którego tytuł był grą ze zwycięskim „Astigmatikiem” Komedy) – na pozycję 18. Ale nie to jest miernikiem znaczenia zespołu. Jeśli zsumujemy wszystkie albumy, których twórcy byli członkami lub duchowymi wychowankami Miłości – solowe płyty Leszka Możdżera, Mikołaja Trzaski i różnych zespołów odwołujących się do sceny yassowej – okaże się, że stanowią jedną czwartą całego tego radiowego zestawienia. A to już potęga.
Zarazem jednak sam zespół – oparty na przyjaźni, ale też różnego rodzaju skomplikowanych napięciach i ambicjach – jest dziś niemożliwy do odtworzenia. Pokazuje to wchodzący wkrótce na ekrany świetny film Filipa Dzierżawskiego, który śledzi próbę wskrzeszenia Miłości przed koncertem na OFF Festivalu w 2009 r. Dokument „Miłość”, który zdobył nagrodę Złotego Lajkonika na tegorocznym Krakowskim Festiwalu Filmowym, przy okazji odpowiada na pytanie, dlaczego zespoły muzyczne umierają – nawet jeśli ich członkowie wciąż dobrze sobie radzą.
„Mój dżez dziś znów zionie czosnkiem, wódą i kiełbasą”
Miłość przydarzyła się w polskiej muzyce przypadkiem. Była efektem ubocznym legendarnego już spotkania na przystanku tramwajowym w 1987 r. Ryszard „Tymon” Tymański, student anglistyki, poznał Mikołaja Trzaskę, studenta ASP. Pierwszy miał ponoć doskonały wybór płyt, był osłuchany zarazem w nowej fali (Joy Division), Beatlesach i muzyce Coltrane’a, grał już w zespole Sni Sredstvom Za Uklanianie.