Janusz Wróblewski: – Nocne życie Bangkoku, tajemnica oraz ekstremalne sceny przemocy w mrocznym thrillerze gangsterskim „Tylko Bóg wybacza” to zupełnie inny świat niż słoneczne ulice Los Angeles z „Drive”. Skąd ten zwrot w kierunku egzotyki?
Nicolas Winding Refn: – Lubię podróże, często zmieniam miejsca pobytu. Urodziłem się w Kopenhadze, wychowałem w Nowym Jorku, gdzie moimi sąsiadami byli emigranci ze Wschodu. Kilka lat temu przenieśliśmy się z rodziną do Bangkoku. To fascynujące miejsce tętniące religijną energią. Na krótko zapuściliśmy tam korzenie. Film jest owocem tego doświadczenia.
I pańskiej fascynacji kinem sztuk walki.
Na ten temat akurat niewiele wiem. Nigdy też nie byłem wielkim fanem tego typu kina. Pomyślałem sobie tylko, że najlepszym sposobem wyrażenia moich dalekowschodnich przeżyć będzie konfrontacja w formie fizycznego starcia białego przybysza z Zachodu i tajskiego policjanta.
Połowa akcji rozgrywa się na ringu.
Walki mają charakter symboliczny. Proszę tego tak dosłownie nie odbierać. To raczej spontaniczna wizja tego, co człowiekowi wydaje się, że tkwi w nim w środku, niż opowieść o tym, co rzeczywiście w nim siedzi. Gdy pisałem scenariusz, moja żona była w drugiej ciąży. Pojawiły się komplikacje. Obawialiśmy się, że stracimy dziecko. Przez chwilę miałem wrażenie, że walczymy z fatum, nie chcę powiedzieć, że z Bogiem, bo to zabrzmi zbyt patetycznie.
W pana filmie matka jest najczarniejszym charakterem.
Nie mówimy teraz o konkretnych postaciach, lecz o inspiracjach. Opowiem panu jeszcze jedną anegdotę. Nasza córka, mając dwa lata, regularnie budziła się w środku nocy. Wstawała z łóżka niczym lunatyczka, szła do kącika w sypialni i rozpaczliwym głosem krzyczała „Nie!”. Powtarzało się to wiele razy. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest i jak ją uspokoić. Zadzwoniłem do tajskiego producenta, który poradził wezwać szamana. Jego zdaniem to był duch, niegroźny, który próbował się z nami porozumieć. Wszystkie elementy scenariusza złożyły mi się wtedy w całość. Wiedziałem, że chcę nakręcić film, w którym magia będzie się przenikała z realnością w nierozerwalny sposób, tak że trudno będzie określić, w jakim wymiarze się poruszamy.
Film mocno podzielił canneńską publiczność. Wielu się podobał, inni wyrażali niezadowolenie gwizdami.
Skrajne reakcje mnie cieszą. Na tym polega żywy odbiór sztuki. Jedni coś uwielbiają, drudzy nienawidzą. Rozmawiamy, dzielimy się wrażeniami, zaczynają krążyć idee, następuje wymiana myśli. Taki jest cel każdego artysty.
Kino to jednak kosztowna zabawa. Reżyser musi się liczyć z tym, że jeśli jego wizja nie przemówi do zbyt wielu widzów, nie otrzyma pieniędzy na kolejny projekt.
Dobrze jest podchodzić do kwestii finansowych racjonalnie. Im mniej środków na produkcję, tym więcej swobody. Moje filmy nie kosztują więcej niż 4 mln dol. Przy tak niskich budżetach producenci są pewni, że odzyskają zainwestowane pieniądze. W ten sposób kupuję sobie wolność i spokój.
Po wielkim sukcesie kasowym „Drive” podjęcie ryzyka związanego z realizacją „Tylko Bóg wybacza” było łatwiejsze?
Nie. Nikt nie miał wygórowanych oczekiwań wobec tamtego filmu. Co gorsza, gdy wszedł na ekrany, część osób czuła się mocno zawiedziona. Kluczem do sukcesu okazała się akceptacja młodej widowni. Do niej głównie adresowane są moje filmy. Dlatego gdy zapałała miłością do „Drive”, o złych recenzjach szybko zapomniano.
Namawiano pana do pozostania w Ameryce. Nie przyjął pan jednak propozycji z Hollywood. Dużo ofert pan odrzucił?
Sporo. Ale się wahałem. Doszedłem w końcu do przekonania, że nie mogę rezygnować z tego, co decyduje o mojej niezależności. Nie chodzi tylko o pieniądze. To także kwestia przyjemności i satysfakcji płynącej z reżyserowania.
Używa pan bardzo wielu konwencji, m.in. westernu, kung-fu, thrillera, czarnego kryminału. W jakim celu?
Żeby opowiadać dziwne, metafizyczne historie. Na przykład w „Tylko Bóg wybacza” o destrukcyjnej relacji matki i syna. Interesuje mnie ruch, bezpośrednia obserwacja na planie dynamiki związków między postaciami. Dlatego staram się kręcić w chronologicznej kolejności, żeby poczuć ich puls, to jak ewoluują. Zwykła mechaniczna rejestracja jest ostatnią rzeczą, jaką chciałbym się zajmować. Można powiedzieć, że szukam podobnych wrażeń co autorzy pornografii. Filmuję to, co mnie samego podnieca.
Wiele dodatkowych znaczeń w pana filmach buduje symbolika pewnych motywów. W „Tylko Bóg wybacza” są to na przykład obsesyjnie powracające ujęcia męskich dłoni: kaleczenia ich, obcinania, wymierzania ciosów pięścią.
Dłonie podkreślają wymykanie się losu, uległość, poddaństwo. Nie tylko w stosunku do przeciwnika, ale i do Boga. Bohater nie chce, lecz musi zaakceptować istnienie siły wyższej. Na tym polega finałowe katharsis. Bardzo lubię takie bajkowe ornamenty. Pojawiają się one również w „Drive”, filmie, który jest nieco lżejszą wersją „Tylko Bóg wybacza”. Scenariusze do nich pisałem w tym samym czasie.
Dlaczego pańscy bohaterowie na ogół milczą? Ryan Gosling, grający handlarza narkotyków i właściciela klubu tajskiego boksu, prawie w ogóle się nie odzywa.
Myśląc o postaciach, w pierwszej kolejności zastanawiam się nad ich zachowaniem, wyglądem, sposobami działania, atmosferą, jaką wokół siebie stwarzają. Dialogi powstają później.
Dla aktorów to duże wyzwanie. Z Goslingiem pracował pan drugi raz. Na czym opiera się wasze silne porozumienie?
Pracując z kimś długo, wchodzi się z nim w specjalną, intymną relację. Zna się jego przyzwyczajenia, charakter, gust. Gosling jest aktorem intuicyjnym. Nie potrzebuje wcześniejszych prób. Podobnie jak ja, woli od razu sprawdzać na planie swoje pomysły. Jego poświęcenie dla roli jest bezgraniczne. Nie musi wcale mówić, aby widz zrozumiał, co ma do powiedzenia. Łączy nas znacznie więcej, doszliśmy kiedyś do wniosku, że musieliśmy być chyba bliźniakami, których po urodzeniu przedwcześnie rozdzielono.
Kiedyś podobne rzeczy mówił pan o Madsie Mikkelsenie, który zagrał w kilku wcześniejszych pana filmach.
Z Goslingiem jest inaczej. Ma tajemnicę wypisaną na twarzy. Im mniej się odzywa, tym bardziej mistyczna wydaje się podróż, w którą nas zabiera. Trudno sobie wyobrazić lepszego aktora. Niebawem zaczniemy pracę nad kolejnym filmem, komedią. Wyjątkowo pozwolę mu trochę pogadać.
Dlaczego w „Tylko Bóg wybacza” w roli najbardziej diabolicznego charakteru obsadził pan Kristin Scott Thomas? W ufarbowanych na blond włosach trudno ją nawet rozpoznać. Wygląda jak Lady Makbet upozowana na Donatellę Versace.
Pisząc tę rolę, nie wyobrażałem sobie żadnej konkretnej aktorki. Mało kto chciałby zagrać monstrum, bezwzględną sukę, która jest w stanie pożreć własne potomstwo. Gdy okazało się, że Kristin Scott Thomas interesuje się scenariuszem, bez przekonania wysłałem jej tekst. Spotkaliśmy się w Paryżu. Chciała odświeżyć swój wizerunek. Szukała czegoś zaskakującego. Podjęła wyzwanie.
Ważnym i stałym elementem pana filmów jest przemoc. Przerysowana, wystylizowana jak u Tarantino albo Lyncha. Chodzi o zabawę formą?
W moich filmach nie ma bezmyślnych, sadystycznych obrazów zabijania, chociaż takie wrażenie powstaje być może w głowach widzów. W „Psychozie” Hitchcocka ludzie też widzieli więcej, niż faktycznie zostało pokazane. A dlaczego zło reprezentuje kobieta? W mitologii skandynawskiej kobieta zawsze była utożsamiana z diabelskością.
Paradoksalnie niektórzy krytycy dopatrują się w pana kinie pierwiastków feministycznych.
Myślę, że mają rację. Mimo że z reguły opowiadam o mężczyznach, moja wrażliwość jest kobieca.
W jednym z wywiadów wspominał pan, że obrazy przemocy znaczą dla pana w kinie tyle co sceny seksu. Mógłby pan to wyjaśnić?
Wszystko sprowadza się do sztuczek. Chodzi o wywołanie iluzji. Jeśli widzowie uwierzą, że sceny te rozgrywają się naprawdę, film przemówi lepiej do ich wyobraźni. Z drugiej strony już sam akt tworzenia jest swego rodzaju gwałtem. Artysta wystawia swoją intymność na widok publiczny i pozwala penetrować ją innym. Trzeba wielkiej determinacji, aby to znieść. Z trzeciej strony, najważniejszej, liczy się sposób przedstawiania przemocy.
Nie należy jej gloryfikować?
Nie. Tymczasem w amerykańskiej kulturze masowej celowo unika się pokazywania konsekwencji okrucieństwa. Młodzi odbiorcy nie zdają sobie sprawy, jakie mogą być tego skutki. Przemoc fizyczna, zabijanie wydają się im cool. Kojarzą się z normalnością, a nawet pozytywnym rozwiązaniem. W moich filmach tego nie zobaczą. Po przegranej walce twarz Goslinga jest posiniaczona, napuchnięta i zmasakrowana.
„Tylko Bóg wybacza” dedykowane jest kultowemu reżyserowi, chilijskiemu prowokatorowi Alejandro Jodorowsky’emu. Dlaczego?
Podobnie jak autor „Kreta” i „Świętej góry” czuję się outsiderem. Nie znoszę autorytetów, które wiedzą lepiej ode mnie, co jest dobre, a co złe. Uważam, że największym wrogiem kreacji jest kurczowe trzymanie się dobrego smaku i bezpieczeństwa. Jodorowsky burzy granice jednowymiarowej sztuki, ciągnie go w kierunku okultyzmu, mistycyzmu. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Na jednej z kolacji, podczas której stawiał tarota, dotknął dłońmi mojej głowy. Nazwał swoim uczniem i duchowym spadkobiercą. Byłem z tego bardzo dumny i chciałem mu się jakoś odwdzięczyć.
Wydawało mi się, że istotniejszym punktem odniesienia dla duńskich filmowców jest Lars von Trier.
Do Larsa mam ogromny szacunek i respekt. Wiele lat temu przysłał mi zabawny list. Kiedyś mnie zamordujesz – pisał – i zajmiesz moje miejsce. Od tego czasu prowadzimy między sobą coś w rodzaju gry. Ale nie widujemy się często, nie przyjaźnimy się.
rozmawiał Janusz Wróblewski
Nicolas Winding Refn (ur. w 1970 r.) – jeden z najciekawszych reżyserów kina europejskiego, słynący z radykalnego, postmodernistycznego stylu. Pochodzi z artystycznej rodziny. Jego ojciec jest montażystą, matka operatorem. Ukończył szkołę filmową w Kopenhadze. Odniósł ogromny sukces komercyjny trylogią „Pusher”. Za „Drive” otrzymał nagrodę za reżyserię na festiwalu w Cannes. Jego kolejnym zaskakującym projektem ma być realizowany dla brytyjskiej telewizji serial „Barbarella”.