Jerzy Illg: – Twoja młodość przypadła na przełom lat 50. i 60. – czas rewolty, rodzenia się nowych form buntu i kontrkultury.
Richard Lourie: – Dyskutowaliśmy często z Miłoszem o tym, czy sztuka i literatura mogą kształtować nasze zachowania. Moje doświadczenia jednoznacznie wskazują, że tak. Za świetny przykład może posłużyć książka „W drodze” Kerouaca, która stanowiła wzorzec zachowań powielanych przez młodych ludzi. Wystarczyło odłożyć trochę pieniędzy, zatankować do pełna i można było ruszać na podbój nikomu nieznanych miasteczek rozsianych po Ameryce. Tak spędziłem lato 1960 r. Chcieliśmy dojechać z przyjacielem do Kalifornii, ale skończyły nam się pieniądze. Wylądowaliśmy w przepięknym Ketchum w stanie Idaho, gdzie niebo co noc rozświetlały setki gwiazd. W mieście była tylko jedna restauracja. Szef kuchni przeniósł się z Paryża do Los Angeles, ale jako miłośnik polowania i wędkowania nie zagrzał tam długo miejsca. Gotował naprawdę wyśmienicie. W samym środku pustkowia odkryliśmy więc restaurację specjalizującą się w kuchni francuskiej. Zgłosiliśmy się w niej do pracy, żeby podreperować budżet.
Okazało się, że jednym ze stałych bywalców tego przybytku był Ernest Hemingway. Któregoś dnia koledzy namówili mnie, żebym z nim porozmawiał. Najpierw dobrze mu się przyjrzałem. Kiedy siedział, z tyłu przypominał trochę staruszkę. Siwe włosy były pieczołowicie zaczesane w różne strony. Dopiero później uświadomiłem sobie, że próbował w ten sposób zamaskować pierwsze oznaki łysiny. Kiedy zaczął szykować się do wyjścia, uznałem, że nadeszła moja chwila. Problem polegał na tym, że nie wiedziałem, co właściwie chcę powiedzieć. Po głowie krążyła mi tylko myśl, że księgarnia City Lights Bookstore wydała ostatnio tomik jego wczesnych wierszy.