Dokument przestał być traktowany jako produkt niszowy. Z powodzeniem bywa dystrybuowany w kinach (ostatni przykład „Sugar Man”). Pokazują go kanały tematyczne, nie wspominając o festiwalach, których wciąż przybywa. Nie tylko w Polsce kinomani odczuwają zmęczenie fikcją. Zamiast zanurzyć się w kolejnej dawce eskapistycznej rozrywki wolą odetchnąć, zastanowić się. Bo rejestrując globalne zjawiska – od obyczajowych po społeczne i polityczne – dokument pomaga odnaleźć się w skomplikowanej, nabrzmiałej problemami rzeczywistości.
Dążąc do uatrakcyjnienia obrazu i narracji, dokumentaliści wybierają najczęściej skrajne, efektowne przypadki, podpierają się fabularną fikcją, co niejednokrotnie jest im wypominane. Żeby opowiedzieć historię upadku komunizmu w Polsce, nie wystarczą już wypowiedzi czołowych opozycjonistów i archiwalia. Trzeba mieć na to ciekawszy pomysł, np. pokazać ówczesne wydarzenia z perspektywy haitańskiego szamana wudu, jak to uczynił Bartek Konopka w „Sztuce znikania”. Albo powrócić do emocji towarzyszących mundialowi w Hiszpanii w 1982 r., gdzie polska reprezentacja – mimo traumy stanu wojennego – zdobyła trzecie miejsce, co przypomniał Michał Bielawski w „Mundialu. Grze o wszystko”.
Tylko pobieżny rzut oka na tegoroczny program Planete+ Doc Film Festiwal przekonuje, że tematem filmu może stać się wszystko: wolny rynek, ginięcie pszczół, wyprawa na koniec świata, los palestyńskich dzieci w izraelskich więzieniach, terror armii partyzanckiej w Ugandzie itd. Na pytanie: obserwować z dystansu czy wkraczać w rzeczywistość, odpowiedź brzmi: jedno i drugie.
„Marcelku, ja bym bardzo chciała, żebyś ty zrobił dobry film, ale nie chciałabym, żeby mnie to bolało”. Ta prośba Urszuli Flis, bohaterki głośnego dokumentu Marcela Łozińskiego „Żeby nie bolało” z 1998 r.