Artur Domosławski: – Co znaczy tytuł książki?
Raja Shehadeh: – Ma dwa znaczenia. Mój ojciec i ja byliśmy jak obcy we własnym domu. Podobnie – w większym domu, czyli społeczeństwie palestyńskim.
Skąd pochodzi pana rodzina?
Jesteśmy z Ramallah, ale moi przodkowie wyjechali z miasta na początku XX w. Mój dziadek i jego dwóch braci pojechali do Stanów po nauki, studiowali prawo, medycynę, psychologię. Czwarty przeprowadził się do Jerozolimy, gdzie założył gazetę. Ci z Ameryki wrócili po studiach do Palestyny, co było nietypowe, ludzie tacy jak oni zwykle pozostawali na Zachodzie. Dziadek Salim, ze strony mamy, był sędzią w Jaffie za czasów mandatu brytyjskiego [po I wojnie światowej], tam wychowała się moja mama. Dziadek ze strony ojca mieszkał w Jerozolimie i tamże dorastał mój ojciec.
Rodzice osiedlili się w Jaffie, ojciec miał kancelarię prawną. W 1948 r. zostali wygnani i przenieśli się do dawnego letniego domu w Ramallah. Tutaj się urodziłem. W 1948 r. ojciec stracił wszystko, musiał zaczynać od nowa. 19 lat później, w 1967 r., przyszła izraelska okupacja i znowu musiał dostosować się do nowych warunków, i znowu stracił własność. Miał kawałek ziemi we wschodniej Jerozolimie, Izrael ją skonfiskował, bez rekompensaty.
Uderzające w obu pana książkach, jakie mamy po polsku – pierwszą były „Palestyńskie wędrówki” – jest poczucie utraty. Utrata to najsilniejszy rys palestyńskości?
Utrata to absolutnie centralne doświadczenie w życiu Palestyńczyków. Obejmuje wiele zjawisk i zdarzeń. Przede wszystkim Nakbę z 1948 r. [czyli katastrofę – tak Palestyńczycy określają wygnanie ich z domów i powstanie Izraela]. Nakba dotknęła setki tysięcy mieszkańców Palestyny. Gdy mówię o utracie, mam też na myśli nędzne życie tysięcy w obozach dla uchodźców w Libanie, masakrę w 1982 r., a także wszystko to, czego uchodźcy palestyńscy doświadczają dzisiaj w Syrii.
Rodzice utracili wszystko, co posiadali, w części Palestyny, która stała się Izraelem. Ja z kolei po 1967 r. utraciłem wiele miejsc pejzażu na Zachodnim Brzegu, w których dorastałem. Wzgórza i doliny, po których lubiłem wędrować... To też jest utrata. Kiedy dorastałem, nie przychodziło mi na myśl, że miejsca te mogą zostać zniszczone przez żydowskie osadnictwo i związaną z nim infrastrukturę.
Z „Palestyńskich wędrówek” można wynieść, że w pana kraju nawet pejzaż ma charakter polityczny.
Zawsze uważałem, że celem izraelskiej okupacji jest aneksja Zachodniego Brzegu – ziemi, ale nie ludzi. Żeby to osiągnąć, buduje się osady i zachęca izraelskich Żydów do przeprowadzki. Tak, osiedla zmieniają pejzaż, czynią zeń sprawę polityczną.
Oczywiście, liczba zabitych i rannych, zniszczenia w Palestynie w ciągu 64 lat mogą się wydawać małe w porównaniu z cierpieniami innych, choćby Polaków. Ale większość krajów takich jak wasz, mimo poniesionych strat, przetrwała. Przypadek Palestyny jest odmienny: próbowano wymazać ten kraj i zanegować istnienie Palestyńczyków jako osobnej grupy narodowej.
Nie trzeba czasem utracić pamięci, żeby dać sobie z tym radę?
Przechowywanie wszystkich tych wspomnień to ciężar. Ale zapomnienie byłoby luksusem, na który Palestyńczycy nie mogą sobie pozwolić. Palestyna została zniszczona, nigdy nie mieliśmy szansy stworzenia własnego państwa. Trudno oddać się luksusowi zapomnienia.
W „Obcych w domu” opowiada pan historię miłości, buntu, podziwu i zmagań ze swoim ojcem. Był znanym prawnikiem, który wcześniej niż jego współziomkowie uznał Izrael i zaczął spotykać się z ludźmi z drugiej strony. Co sprawiło, że poszedł pod prąd swojej wspólnoty?
Podróż do Jaffy po wojnie 1967 r. przekonała go, że dalsza walka jest daremna. W Palestynie-Izraelu mieszkają dwa narody i muszą nauczyć się dzielić ziemią, utworzyć dwa państwa. Ojciec wierzył w pokój i korzyści, jakie płynęłyby z niego dla wszystkich. Wierzył, że pokój uczyni Palestynę-Izrael wspaniałym miejscem do życia. Ale wiedział też, że po obu stronach jest wielu, którzy czerpią korzyści z wojny.
Stał się realistą?
Nie był człowiekiem sentymentalnym. Jeszcze przed wojną 1967 r. widział, jak wielu rodaków celebruje poczucie krzywdy. Uważał, że trzeba skończyć z lamentowaniem i z ponurej przeszłości spróbować wykuć lepsze jutro. Ileż to razy, gdy patrzyłem, jak na checkpointach nie ma żadnych ludzkich odruchów między młodymi izraelskimi żołnierzami i nami, Palestyńczykami, myślałem o wizjach mojego ojca. O tym, jak życie w tej części świata byłoby inne, bogatsze, bardziej twórcze, gdyby jego marzenie o pokoju się spełniło!
Z książki wiemy, że był atakowany przez swoją wspólnotę i że pan buntował się przeciw niemu. A dziś? Przejął pan coś z jego postawy?
Im więcej czasu upływa, tym bardziej sobie uświadamiam, jak bardzo jesteśmy podobni, mimo różnic. Przejąłem od niego bunt przeciwko niesprawiedliwości, wytrwałość, energię i wolę do ciężkiej pracy.
Co nas różni? Ojciec nigdy nie był zainteresowany pisaniem. Ja na początku zawodowego życia sądziłem, że mogę robić wszystko naraz: uprawiać zawód adwokata jak on, być wolontariuszem – niemal na pełny etat – jako obrońca praw człowieka i jeszcze pisać. Z czasem uświadomiłem sobie, że dobre pisarstwo wymaga dużo więcej czasu, niż mu poświęcałem.
Po studiach w Anglii mógł pan tam zostać albo pojechać do USA. Dlaczego młody prawnik wraca do nieistniejącego kraju?
Chciałem być w domu. Czułem, że urządzenie się za granicą byłoby ucieczką. Czułem też, że mój rozwój osobisty byłby ograniczony, uszczuplony – a chciałem odkryć siebie, m.in. poprzez lepsze poznanie ojca i sytuacji, w jakiej przyszło nam żyć. Izrael prowadził politykę, która wymagała analiz i interpretacji, nikt ich nie przeprowadzał. Całe moje pisanie to praca badawcza nad rozmaitymi aspektami życia – osobistego i wspólnoty – niezależnie od tego, czy pisałem teksty prawnicze czy literackie o życiu na terytoriach okupowanych.
Może chodziło o sumud? Mógłby pan wyjaśnić to pojęcie?
Dość wcześnie zrozumiałem, że Izrael utrudnia Palestyńczykom życie na terytoriach okupowanych, żeby skłonić nas do wyjazdu. Dlatego pozostanie tam, trwanie niezależnie od trudności, jest tak ważnym aktem politycznego oporu. Sumud to trwanie – niekoniecznie bierne. Sumud ma znaczenie pozytywne, nie chodzi o samą fizyczną obecność, ale również o budowanie wspólnoty.
Życie pana rodziców wywróciła wojna 1948 r. Pana życie – okupacja po 1967 r. Z wojną i walką wiążą się często postawy odwagi i tchórzostwa. Jak pan i pana ojciec zmagaliście się z nimi?
Ojciec był człowiekiem wielkiej odwagi. Głosił swoje idee – rewolucyjne i nieortodoksyjne – bez lęku, nie dawał się zastraszyć. Nigdy nie walczyłem na wojnie i nie wiem, jakiego rodzaju odwagę musi mieć żołnierz – być może nie potrafię jej docenić. Sądzę jednak, że do wygrania pokoju trzeba czasem tyle samo odwagi i pewności siebie, ile do wygrania wojny. Znacznie więcej myślałem w swoim życiu o tym rodzaju odwagi, którego, niestety, brakuje nam w zmaganiach z Izraelem.
Ojciec zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w 1985 r., pchnięty nożem. Po latach odkrył pan, że zabójcą był palestyński kolaborant izraelskich służb. Pisze pan, że Izrael osłaniał tego człowieka, a dramatyzmu dodaje fakt, że ojciec działał na rzecz dialogu i pokoju.
Jest w tym coś symbolicznego. Po latach naciskania na izraelską policję, żeby przeprowadziła śledztwo, ogarniała mnie frustracja. Pisanie „Obcych w domu” było leczeniem ran. Dopiero po latach, gdy się dowiedziałem, że zabójcą był kryminalista i kolaborant, sens zachowania Izraelczyków stał się dla mnie w pełni jasny.
Izraelczycy nie uznają Palestyńczyków jako narodu, który ma prawo do samostanowienia – dokładnie tak samo, jak nie uznawali człowieczeństwa mojego ojca, ofiary zabójstwa, ponieważ to był Palestyńczyk. Nie miało znaczenia, że dążył do pokoju z Izraelem. Skoro establishment izraelski nie uznaje Palestyńczyków jako narodu, to nie ma znaczenia, czy mój ojciec chciał wojny czy pokoju.
W pana książkach daje się odczuć gniew na Izrael, ale nie czuje się nienawiści. Jak pan sobie radzi z tego typu emocjami?
W mojej pierwszej książce „The Third Way, a Journal of Life in the West Bank” (Trzecia Droga, dziennik z Zachodniego Brzegu) pisałem: jeśli mam wybierać między milczącą uległością a ślepą nienawiścią, wybieram trzecią drogę. Zawsze uważałem, że nienawiść redukuje nas, paraliżuje jako ludzi.
Widzi pan jakieś rozwiązanie waszego dramatu? Wielu ludzi sądzi, że rozwiązanie dwupaństwowe jest martwe, gdyż Izrael posiekał Zachodni Brzeg na bantustany otoczone murem, pocięte osiedlami żydowskimi, różnymi systemami dróg – tym się nie da zarządzać, to nie jest spójne terytorium. Z drugiej strony, tylko znikome mniejszości po obu stronach byłyby skłonne żyć w jednym, wspólnym państwie. Większość Żydów i Palestyńczyków tego nie chce.
Nie uważam, że jest za późno na państwo palestyńskie. Wciąż wierzę w dwa państwa, ale nie jako stan docelowy, lecz krok ku przyszłej federacji regionalnej. Najpierw musi skończyć się okupacja, Izrael musi wycofać się z Zachodniego Brzegu. Potem musi powstać niepodległa Palestyna, a następnie – w krótkim czasie – należałoby ustanowić nowe stosunki między państwami regionu, może coś w rodzaju Unii Europejskiej? Pamiętajmy, że dzisiejszy podział na państwa, fragmentacja liczy sobie jedynie sto lat. Ten podział zrodził się po I wojnie światowej, jest spuścizną kolonializmu. Wcześniej cały region był politycznie zjednoczony pod władzą imperium osmańskiego.
Izraelski pisarz Amos Oz mówił niedawno na festiwalu literackim w Hadze, że wasz konflikt to zderzenie dwóch praw. Oz przyznaje, że Żydzi zabrali ziemię, do której Palestyńczycy mają pełne prawo, ale – jak dodawał – Żydzi mają prawo istnieć jako naród.
Rozstrzygnięcie konfliktu wymaga uznania przez Palestyńczyków prawa izraelskich Żydów do istnienia jako narodu i uznania przez Izraelczyków prawa Palestyńczyków do samostanowienia.
Oz mówi, że są dwa rodzaje dramatu: szekspirowski i czechowowski. W zakończeniu szekspirowskiego jest jeden zwycięzca, a na scenie pełno trupów. U Czechowa wszyscy są na końcu smutni i rozczarowani – ale żywi. Czy możliwy jest czechowowski finał dramatu izraelsko-palestyńskiego?
Musi być czechowowski. Inny byłby tak okrutny, że nawet trudno sobie wyobrazić. Ale czechowowskie rozwiązanie wymaga kompromisu. Być może rolą pisarza jest pomóc swojej wspólnocie wyobrazić sobie lepsze życie dla wszystkich, jeśli tylko udałoby się zawrzeć pokój. Uwolnienie od przeszłych tragedii i pójście naprzód jest jednak możliwe tylko wtedy, gdy się uzna, że się wydarzyły, gdy nie będzie się im zaprzeczać. Mam poczucie, że przyczyniam się do tego swoim pisaniem.
Raja Shehadeh, ur. 1951, pisarz i prawnik, założyciel organizacji praw człowieka Al-Hak (Prawda). Za książkę „Palestyńskie wędrówki” otrzymał w 2008 r. Nagrodę Orwella; rok temu książka ta była finalistką nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Niedawno ukazała się po polsku autobiograficzna opowieść „Obcy w domu”.