Kunstkamery, choć w nazwie noszą dumnie „sztukę” (niem. Kunst), w gruncie rzeczy miały dość luźny związek z tym, co dziś kojarzy nam się z twórczością. Mówiąc w największym skrócie, ich tworzenie polegało na chaotycznym i dość przypadkowym gromadzeniu wszystkiego, co wyróżniało się z codzienności. „Ciekawy, rzadki, doskonały, bardzo pomysłowy, nigdy niewidziany” – te określenia zgromadzonych tam obiektów stanowiły najwyższą pochwałę. Nic więc dziwnego, że zamiennie stosowano także, po raz pierwszy użytą w 1564 r., nazwę Wunderkamera („gabinet cudowności”).
Praktycznie jedyna wytyczna, która obowiązywała kolekcjonerów, to sugestia uwzględniania w zbiorach kilku kategorii obiektów. Pierwsza to naturalia, czyli wszelkie cuda natury, od kamieni szlachetnych, przez muszle, po preparaty roślin i wypchane zwierzęta. Druga to artificalia – przedmioty wykonane przez człowieka: obrazy, rzeźby, wyroby ze srebra i złota, medale. I trzecia – scientifica, czyli instrumenty muzyczne, przyrządy naukowe, lunety, globusy. Czasami do tej listy dorzucano jeszcze exotica (przedmioty z odległych krain) oraz mirabilia, czyli coś, co dziś nazywamy medycyną niekonwencjonalną – cudowne środki uzdrawiające, jak choćby róg jednorożca.
Jak to wyglądało w praktyce? Kawałki skał mieszały się ze starożytnymi amforami, a wypchany krokodyl zgodnie dzielił miejsce z malarstwem. W „Szaleństwie katalogowania” Umberto Eco wylicza, co znajdowało się w kolekcji Kolegium Rzymskiego. Długa to lista, ale znalazły się na niej m.in. antyczne posągi i dziecięce płody, projekty perpetuum mobile i szkielety brazylijskich małp, teleskopy oraz mikroskopy i „monstrualny pies zabalsamowany w naczyniu”, figury chińskich bóstw i ząb foki.