W czasach apartheidu stał się bardem południowoafrykańskiej opozycji. Z jego ballad czerpała siłę do walki z systemem, płyty przywożono z Ameryki, wznawiano na miejscu, a o artyście opowiadano, że zniknął, bo popełnił samobójstwo na scenie. Tymczasem Sixto Díaz Rodriguez, choć wydał na początku lat 70. dwie płyty, kompletnie przepadł na macierzystym rynku amerykańskim. Może przeszkadzały jego meksykańskie korzenie, a może po prostu w promocję zainwestowano zbyt mało. Zajął się więc tym, co zapewniło mu byt lepiej niż piosenki – rozbiórką domów. Żył skromnie, a poza kolegami z budowy nikt w Detroit go nie znał, co więcej – kompletnie nie miał pojęcia, że w jakimś dalekim kraju jego piosenki coś znaczą.
Historia Rodrigueza wygląda fantastycznie – szczególnie jeśli zestawić ją z jego imponującym repertuarem i świetnym głosem. Sytuują go w okolicach klasyków: Donovana, Boba Dylana czy Nicka Drake’a. Po premierze filmu „Sugar Man” Malika Bendjelloula – nominowanego do Oscara i nagrody BAFTA – postać Rodrigueza nagle stała się dla Amerykanów tak interesująca, że zajęły się nim wszystkie największe stacje telewizyjne. I nawet do Polski jego ballady trafiają na płycie wydanej przez koncern Sony. Cały mechanizm tylko potwierdza, że zapomnianych klasyków w świecie muzyki mamy mnóstwo. W czasach szybkiego przepływu informacji regularnie odkrywamy nowych.
Vashti Bunyan
Miała 19 lat, gdy poznała Andrew Loog Oldhama – w latach 60. jedną z kluczowych postaci w show-biznesie, menedżera The Rolling Stones. Po pierwsze, urokliwa Brytyjka wpadła mu w oko. Po drugie, w ucho wpadł mu jej anielski tembr głosu – a próbował właśnie znaleźć kogoś, kto zastąpi mu odkrytą wcześniej Marianne Faithfull, gdy ta znalazła sobie innego producenta. Vashti udało się nagrać piosenkę napisaną przez Micka Jaggera i Keitha Richardsa, ale wizja wielkiej kariery w muzyce pop była dla dziewczyny pociągająca i odpychająca zarazem. Wpadła w depresję, rzuciła wszystko, nawet praktykę weterynaryjną, po czym ruszyła z chłopakiem i z psem w cygańską podróż po Anglii – wozem konnym.
Potem przyszło drugie podejście – nagrała całą płytę, „Just Another Diamond Day”. Z najlepszymi muzykami i producentem, w szczycie popularności brytyjskiej sceny folkowej. Tyle że datę jej wydania przesuwano przez kilka miesięcy, a artystka była w ciąży. „Kiedy dostałam płytę do ręki, miałam już dziecko, świat się zmienił” – wspominała. Zabrakło jej siły i ochoty na promocję albumu, który sprzedał się ledwie w kilkuset egzemplarzach. Zniknęła więc z rynku na dobre, spełniając się rodzinnie i opiekując gromadką dzieci (i kolejnych zwierząt). Aż do 2003 r., gdy odebrała list i rysunki od Devendry Banharta – folkowca z Ameryki, młodszego niż dzieci Bunyan.
Ten pisał, jak wielkie wrażenie wywarł na nim jej album (stale sprzedawany na aukcjach internetowych, gdzie osiągał zawrotne ceny) oraz prosił o poradę – bo nie był pewien, czy sam powinien pisać dalej piosenki. Dostał krzepiącą odpowiedź, po czym zaprosił Angielkę do zaśpiewania na swoim albumie, a kolegę prowadzącego wytwórnię płytową namówił do ponownego wydania „Just Another Diamond Day”. Tym razem o płycie pisały wszystkie liczące się gazety muzyczne, Vashti Bunyan zaczęła znów występować, zaprosiła ją telewizja BBC, a duży operator sieci komórkowej kupił jej starą piosenkę do reklamy. Po 35 latach od debiutu, jako 60-latka, wydała drugą płytę.
Karen Dalton
Mniej szczęścia miała Amerykanka Karen Dalton – dla niej renesans zainteresowania przyszedł po śmierci. W połowie poprzedniej dekady Bob Dylan rzucił mimochodem jej nazwisko w pierwszym tomie swoich wspomnień: „Moją ulubioną wokalistką była Karen Dalton. Miała głos jak Billie Holiday i grała na gitarze niczym Jimmy Reed”. Te dwa zdania zwróciły znów uwagę na pieśniarkę, która w latach 60. była w centrum zainteresowania środowiska folkowego, występowała u boku Dylana czy Freda Neila i ma na koncie mnóstwo świetnych przeróbek tradycyjnych melodii. Problem w tym, że grywała je w późniejszym okresie głównie w swoim domku w Górach Skalistych, bo miała awersję do występów na żywo – jeśli już się na nie decydowała, śpiewała z zamkniętymi oczami, nie nawiązując kontaktu z publicznością.
Na przełomie lat 60. i 70. udało się jej wydać dwa albumy, wiele taśm demo i niepublikowanych piosenek odnaleziono dopiero niedawno. Cała końcówka życiorysu Dalton jest słabo udokumentowana. Wiadomo, że miała problemy rodzinne (rozpad małżeństwa, odebranie praw rodzicielskich), kłopoty z alkoholem, potem także z narkotykami i zmarła w Nowym Jorku na AIDS w 1993 r. Podobno na ulicy i w kompletnym zapomnieniu.
Dziś chwali ją Nick Cave, podziwiają Cat Power i Joanna Newsom. „Jeśli płynie z tego jakaś lekcja, to że dziś każdy ma drugą szansę – choćby pośmiertnie” – pisze jeden z krytyków podsumowujących dorobek Dalton. I ma rację: zazwyczaj wystarczy poczekać na renesans danego gatunku czy modę na konkretny okres w muzyce.
The Monks
W latach 90. pojawiła się na całym świecie spora fala zainteresowania krautrockiem – motoryczną, minimalistyczną niemiecką muzyką lat 70. Przy tej okazji prasa wpadła na trop zapomnianego zespołu, który wprawdzie jedyną płytę wydał w połowie lat 60. w Niemczech, ale nie bardzo pasował na pionierów gatunku, bo tworzyli go Amerykanie – pięciu wojskowych, którzy po zakończeniu służby w bazie w Gelnhausen zaczęli grywać muzykę w lokalnych klubach, między innymi w hamburskim The Top Ten, czyli tam gdzie kilka lat wcześniej występowali Beatlesi.
Tyle że charakterystyczni The Monks, z wygolonymi tonsurami (jak mnisi – zgodnie z nazwą grupy), ubrani na czarno i wiążący kawałki sznurów wokół szyi, zaczęli kontestować anglosaski pop. Grali prostacko, hałaśliwie, teksty opierali na antywojennych sloganach, a brzmienie – na dźwięku elektrycznego banjo. Być może rozgłos na świecie przyniósłby im prowokacyjny pomysł trasy koncertowej w Wietnamie, na którą już, już się wybierali – ale w jej przededniu zespół się rozsypał, a muzycy wrócili do USA.
Po prawie 30 latach narodził się kult The Monks, zaczęły się pojawiać głosy, że byli prekursorami punk rocka, a kolejni artyści coraz chętniej powoływali się na ich wpływ. Album The Monks doczekał się dopiero wtedy pierwszego wydania w USA, a przy okazji reaktywowany zespół zagrał kilka koncertów, ale żyjący jeszcze członkowie grupy w wywiadach oznajmili, że od czasu powrotu do rodzinnego kraju czuli się jak Niemcy i zawsze uważali się za niemiecką grupę.
Siedem lat temu ich fenomen doczekał się – podobnie jak historia Rodrigueza – filmu dokumentalnego „Monks: The Transatlantic Feedback”, a płyta po raz kolejny trafiła do obiegu za sprawą Light In The Attic, małej firmy z Seattle. Tej samej, która przypominała przez lata nagrania Rodrigueza i Karen Dalton.
Ritchie Valens
Wyobraźnię w przypadku takich zapomnianych postaci rozbudzają przede wszystkim alternatywne wizje historii. Co by było, gdyby Rodriguez wyprzedził na listach bestsellerów Dylana? A The Monks zaczęli rywalizować z The Beatles? Jak wpłynęłoby to na muzyczny świat?
Historię muzyki pop zmieniły pojedyncze wydarzenia – takie jak słynna katastrofa lotnicza 3 lutego 1959 r., nazywana czasem „Dniem, w którym umarła muzyka”. Bez wielkiej przesady, bo tego dnia na pokładzie znalazło się dwóch popularnych rockandrollowych muzyków: Buddy Holly i J.P. Richardson, znany też jako The Big Bopper. No i trzeci – ledwie 18-letni, niezmiernie utalentowany piosenkarz meksykańskiego pochodzenia Ritchie Valens. Brali udział w długiej i wyczerpującej trasie koncertowej, którą źle zaplanowano, pozostawiając muzykom niewiele czasu na przejazdy. Holly, główna gwiazda tej serii koncertów, wyczarterował więc mały samolot na transfer pomiędzy miastami. Mogło się zabrać kilka osób, a Valens – najmłodszy w towarzystwie – musiał się bić o miejsce, rzucając monetą z Tommym Allsupem, wschodzącą gwiazdą country. Wygrał.
Jego debiutancka płyta ukazała się już pośmiertnie, spotykając się z umiarkowanym zainteresowaniem. Potem wydawano jeszcze wczesne sesje nagraniowe i utwory koncertowe Valensa, ale bez wielkich sukcesów komercyjnych. Do dziś artysta przypominany jest na składankach, a pamięć o nim przebija zdecydowanie pamięć o meksykańskiej piosence ludowej, którą jako pierwszy przearanżował na rockandrollową modłę – „La Bamba”. Historię Valensa przywrócił pod koniec lat 80. film biograficzny, ale do Rock and Roll Hall of Fame wprowadzono jego nazwisko dopiero w XXI w.
Bobb Trimble
Młodo zaczynał – i skończył – także Bobb Trimble, który miał 22 lata, gdy wydał pierwszy album ze swoimi delikatnymi, ale też bardzo melodyjnymi folkowymi nagraniami, śpiewanymi charakterystycznie, bardzo wysoko. Wytłoczył go na własną rękę w nakładzie 500 sztuk i zużył dziecięcą kolekcję znaczków pocztowych, żeby rozesłać rzecz do amerykańskich mediów. Te nie poznały się na talencie pieśniarza z Massachusetts. Może dlatego, że czas na taką muzykę nie był najlepszy, a może dlatego, że Trimble mało koncertował. Miał z tym problemy, bo dwie kolejne grupy, z którymi śpiewał – The Kidds i The Crippled Dog Band – zbierały muzyków w wieku lat nastu, których legalnie nie wpuszczano w naturalne miejsca takich występów, czyli do klubów prowadzących bary z alkoholem. A niektórym rodzice zakazywali współpracy z dużo starszym wokalistą. Nie wprawiła ich na pewno w zachwyt okładka debiutu Trimble’a „Iron Curtain Innocence”, na której oprócz gitary trzyma w rękach karabin maszynowy.
Zaczęto o nim mówić w latach 90. w środowisku kolekcjonerów płyt. „Muzyka rzadko bywa tak prawdziwa jak ta” – komentował Thurston Moore z Sonic Youth i ceny dwóch wydanych na początku lat 80. albumów Trimble’a na aukcjach internetowych podskoczyły z miejsca wielokrotnie. Aż wreszcie pod koniec ubiegłej dekady Trimble doczekał się wznowień obu swoich wydawnictw sprzed ćwierć wieku, założył nowy zespół, wrócił na scenę. „Guardian” zauważył, że w czasach wielkich serwisów muzycznych typu Spotify, które oferują słuchaczom tani dostęp do wielu milionów piosenek, można – choćby przypadkiem – dokonać tak niezwykłego odkrycia jak Trimble.
Charanjit Singh
W prasie zajmującej się muzyką taneczną od lat trwa z kolei spór o korzenie muzyki techno, której poszczególne nurty miały się narodzić w połowie lat 80. w Detroit i Chicago. Tamtejsi artyści zaczęli wykorzystywać konkretne modele nowych sekwencerów i automatów perkusyjnych. Nikt nie miał pojęcia, że ten sam sprzęt dostał do dyspozycji zdolny kompozytor muzyki do bollywoodzkich filmów Charanjit Singh, który na początku lat 80. odwiedził świetnie wyposażone sklepy z instrumentami w Singapurze, a potem wrócił do rodzinnego Bombaju i nagrał elektroniczne wersje hinduskich rag. Uznał to za wariację na temat muzyki disco.
Płyta „Synthesizing: Ten Ragas to a Disco Beat” wyszła nakładem miejscowego oddziału koncernu EMI, sprzedała się w kilku tysiącach sztuk i doczekała emisji radiowych, ale jej sława nie wyszła poza granice Indii. Kilka lat temu trafił na nią – w jakimś komisie w Delhi – Edo Bouman, szef holenderskiej wytwórni płytowej Bombay Connection specjalizującej się we wznowieniach muzyki filmowej z Bollywood. Opublikował na nowo, kompletnie zaskakując samego artystę, z którym się skontaktował, uświadamiając mu, że jest ojcem chrzestnym techno i house. „Aaa, nie robię już muzyki instrumentalnej, teraz jeździmy na koncerty z piosenkami” – tu Singh pokazał kolorowy plakat show z piosenkami z hinduskich filmów, w którym brał udział. W Kanadzie. Tą sferą jego działalności na pewno nie zainteresowałyby się gazety z całego świata, od „Guardiana” po POLITYKĘ, które pisały o wznowieniu „Ten Ragas to a Disco Beat”.
Ale poza zbieraniem owoców spóźnionej sławy, też często kapryśnej, trwającej jeden czy dwa sezony, trzeba przecież z czegoś płacić rachunki.