Kiedy zbliżały się święta, Rod Stewart zastanawiał się nad jednym: „Co podarować człowiekowi, który kupił już sobie wszystko?”. Nie chodziło mu o siebie ani żadną z kolejnych żon, tylko o Eltona Johna, z którym przez lata prowadził niepisaną rywalizację. „Nikt inny nie miał takiego gestu” – wspomina kolegę po fachu. Elton wręczał mu przy różnych okazjach zegarki wysadzane drogimi kamieniami, a jego żonie Alanie Hamilton podarował fortepian Steinwaya.
Przed którąś z kolei Gwiazdką Stewart wymyślił: kupi koledze supernowoczesny model przenośnej lodówki. Urządzenie wprowadzono właśnie do sprzedaży, a 300 funtów wydawało się imponującą ceną. Ale Elton John wszystko zepsuł: przyniósł mu rysunek Rembrandta ze sceną ze stajenki betlejemskiej „Adoracja pasterzy”. „Pieprzony Rembrandt! Czułem się taki mały” – pisze Stewart w wydanej właśnie książce, zatytułowanej po prostu „Rod: The Autobiography”. Jednej z trzech ważnych autobiografii rockowych tej jesieni, obok książek Neila Younga i Pete’a Tonwshenda, lidera The Who.
Wszystkie wydają się reakcją na zeszłoroczne wspomnienia Keitha Richardsa – szczere do bólu, opisują życie wyjątkowego pokolenia rockmanów dorastających tuż po wojnie, dla których muzyka była najpierw jedynym sposobem na otaczającą ich nudę i szarzyznę, często antidotum na problemy rodzinne, a dzięki eksplodującej popularności rocka – szansą na zaistnienie, przebicie się i zarobienie pieniędzy.
Rod Stewart: rockowa arystokracja
40 lat temu Rod Stewart miał numer jeden na listach singli i albumów po obu stronach Atlantyku. To się nie zdarzyło nawet Beatlesom i Presleyowi. Wcześniej dorastał w północnym Londynie w niezbyt zamożnej rodzinie hydraulika (jako piąte dziecko był – jak o sobie pisze w języku tenisistów – „niewymuszonym błędem”), w kamienicy, z której podczas wojennych bombardowań szyby leciały tyle razy, że ojciec zabił je deskami. Za to teraz, u szczytu kariery, zarabiał tyle pieniędzy, że księgowi popędzali go, by je szybciej wydawał. Kupił więc posiadłość z wielkim starym domem i basenem nieopodal podlondyńskiej rezydencji królewskiej (i willi Eltona Johna).
Jego otoczenie tworzyło nową arystokrację, łączącą duże dochody z pozostałym ze szczenięcych lat dzikim sposobem bycia. Przydomowy basen Stewarta był przez jakiś czas centrum spotkań środowiska. Stewart miał bzika na punkcie Celticu Glasgow (jego ojciec był Szkotem), długonogich blondynek i kokainy. W książce opowiada o kolejnych polach stałej rywalizacji, jaką prowadził z Eltonem Johnem. Dotyczyła właśnie ilości skonsumowanej kokainy, a także dochodów i miejsc na listach przebojów: „Ten duch współzawodnictwa osiągnął apogeum, gdy którejś nocy w paryskim hotelu przesiedzieliśmy pod wpływem kokainy do 10 rano, a jedynym tematem całonocnej debaty było to, który z nas ma na koncie bankowym więcej pieniędzy. Goście szli spać, po czym wstawali na śniadanie tylko po to, by zastać nas w trakcie tej samej gorącej dyskusji”. „Wyglądało to jak w szkole – głupie szczenięce zabawy” – komentuje Rod Stewart słabość do narkotyków w jego zespole Faces. Klawiszowiec słynął z tego, że miał w butonierce sztuczny goździk, który przed koncertem wypełniał kokainą, żeby móc od czasu do czasu wciągnąć ją nosem bez odrywania się od gry.
Nowa rockandrollowa arystokracja odbywała swoje spotkania na szczycie – takie jak legendarny wieczór, który spędzili wspólnie Stewart, Elton John i Freddie Mercury z Queen. Wystarczyło parę godzin imprezy, by założyli supergrupę: Nose, Teeth&Hair, czyli Nos, Zęby i Włosy – nazwaną tak od wyjątkowych fizycznych atrybutów każdego z nich. Niestety, nie doszło do nagrań. Albo takie jak to, gdy Mick Jagger z dziewczyną zaproponowali Stewartowi i jego kolejnej żonie zamianę partnerów (propozycja została odrzucona).
Prasa – jak wspomina Stewart – rozpisywała się o jego rzekomym romansie z córką urzędującego prezydenta USA Geralda Forda. 18-letnia Susan Ford rzeczywiście przyszła na koncert Faces w 1975 r., a potem w otoczeniu ochroniarzy zajrzała za kulisy. Według legendy, spojrzeli sobie z Rodem głęboko w oczy, po czym Fordówna miała zaprosić piosenkarza do siebie na kolację do Białego Domu. Ten nie mógł przylecieć ze względu na mgłę, ale wysłał bukiet czerwonych róż. W całej opowieści zgadzało się według Stewarta jedno: dziewczyna była naprawdę fanką ich muzyki.
Na pewno nie miałby powodów, by kłamać, bo inne przygody związane z fankami, często nastoletnimi groupies podróżującymi za Faces, opisuje w szczegółach. Na trasie w Ameryce, organizowanej jeszcze za skromne pieniądze, musiał dzielić pokój z Ronniem Woodem (obecnie w The Rolling Stones, wówczas filar Faces), ale nie przeszkadzało to im ani przez chwilę w ekscesach seksualnych. Budowali tylko pomiędzy łóżkami prowizoryczną ściankę z walizek, często burzoną nocą, gdy jeden z nich dawał sygnał do zabawy w wojnę (wciągnięte w to dziewczęta bawiły się z reguły gorzej). „Groupie spotykające się z nami musiały mieć anielską cierpliwość – notuje Stewart. – Bo często więcej przyjemności dawały nam zabawy we własnym towarzystwie niż te z nimi”.
Tu Stewart przytacza jeszcze zabawę nazywaną przez nich Wood&Stewart Operations, w trakcie której pokój, który dzielili, zamieniany był naprędce w gabinet lekarski, a oni udawali lekarzy, zakładali białe kitle i zabawkowe stetoskopy na szyję, gotowi przeprowadzić na dziewczynach badanie, a – jeśli trzeba – nawet operację. „Wiele dziewcząt po takiej sugestii uciekało w panice – wspomina Stewart. – Ale nie wszystkie”.
Przed opuszczeniem hotelu nie zapominali o domalowaniu jakiegoś szczegółu na co bardziej cennych obrazach: „Gdy tylko widzieliśmy jakąś średniowieczną scenkę, dorysowywaliśmy samolot albo przynajmniej rower”. Malować potrafili – obaj uczyli się w szkołach artystycznych, dopóki nie zabrała ich fala rock and rollla – co zresztą było bardzo charakterystyczne dla całego pokolenia brytyjskich gwiazd tamtego okresu.
Znany dziś z gładkiego, musicalowo-rewiowego repertuaru, Rod Stewart zaczynał od grania mocnego rocka i bluesa w Jeff Beck Group i Faces. Jego pełna anegdot opowieść odpowiada na pytanie, dlaczego na stare lata wokalista musi wydawać kolejne albumy z amerykańskimi standardami, a w tej chwili podbija tamtejsze listy przebojów świątecznym songiem „Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow!”. To raty kredytu, jakie wciąż płaci za hurtowe ilości seksu, narkotyków i rock and rolla w młodości – bo choć ścigał się z największymi gwiazdami lat 70., jego samego stopniowo zaczęły ścigać problemy finansowe. Za dużo drogich prezentów?
Neil Young: choroba lokomocyjna
Kolejny 67-latek Neil Young – Kanadyjczyk, nestor amerykańskiej sceny folkowej i rockowej – nie miał aż takiej fantazji w dziedzinie prezentów. Kupował kolejne samochody i kolejne gitary. „Wychodziłem z założenia, że jest z tym jak z kupowaniem czyichś wspomnień, uczuć, historii. Zawsze udawało mi się z takiej nowej transakcji wykrzesać piosenkę” – pisze.
Z historii Lincolna Continentala z 1959 r. wykrzesał nawet więcej. Temu ukochanemu samochodowi poświęcił już nie piosenkę, tylko cały album, a w tej chwili z uporem maniaka stara się zbudować wokół niego akcję społeczną, od lat unowocześniając zamontowany w nim napęd elektryczny – w tej chwili stary Lincoln, jeden z największych samochodów osobowych świata, to już LincVolt, maszyna zdolna na jednym ładowaniu przejechać 65 km. To niejedyna lokomocyjna obsesja Younga, który długie lata fascynował się modelami pociągów i przeżywał historię Pocahontas – autokaru, którym jeździł na koncerty.
Younga odnajdujemy dziś w sytuacji życiowej przemiany. Właśnie rzucił palenie marihuany i picie: „Kiedy już zerwałem z trawką, postanowiłem dorzucić do tego alkohol, bo nigdy wcześniej nie próbowałem zerwać z jednym i drugim naraz. Miło będzie poznać od nowa swoje prawdziwe ja”. Siada więc przy komputerze wspominając ojca – dziennikarza sportowego, potem felietonistę, który całe życie pracował przy maszynie do pisania. Synowi zostawił jedną wytyczną: „Po prostu pisz codziennie, a będziesz zdziwiony, co z tego wyjdzie”.
Z jednej strony ta książka miała na jakiś czas powstrzymać starzejącego się i przeżywającego kolejne problemy zdrowotne Neila Younga od grania koncertów. I uchronić od stresów. Jak sam podsumowuje dzisiejszą sceniczną rzeczywistość: „Jeśli zapomnisz, co miałeś robić, wrzucą cię na YouTube. Jeśli pamiętasz, co miałeś robić, trafisz na YouTube. Gdy zagrasz coś nowego, czego nie zdążyłeś przećwiczyć, albo coś starego, co zabrzmiało źle, będziesz na YouTube. Jeśli gil wypadnie ci z nosa w czasie gry na harmonijce, znajdziesz to na YouTube. Kiedy powiesz coś głupiego...” – wylicza.
Z drugiej strony pisanie było czymś naturalnym dla tego artysty. Obok Dylana i Lennona stał się jednym z tych, których teksty rezonowały w muzyce przez całe dekady. Tak było z fragmentem „It’s better to burn out than to fade away” (Lepiej się szybko wypalić, niż dogasać powoli). Young napisał to po śmierci Elvisa Presleya, swojego idola z dzieciństwa. John Lennon się z tym nie zgadzał. Kurt Cobain pozostawił te słowa po sobie w nocie samobójczej. Young tłumaczy się: próbował zadzwonić do Cobaina, wesprzeć go w trudnym czasie (dla całego pokolenia grunge’u był wyjątkowo ważną postacią, punktem odniesienia), ale mu się nie udało.
W książce „Waging Heavy Peace” w ogóle tłumaczy się sporo, ale ucieka od jasnej odpowiedzi na te najbardziej niewygodne pytania, na przykład dlaczego on, zaangażowany ludowy trybun, bronił kiedyś Ronalda Reagana. Tak naprawdę jednak stara się ubić z nami – swoimi czytelnikami – interes, próbując nas zainteresować swoim projektem PureTone, ostatnio przemianowanym na Pono. Young, zniechęcony psuciem jakości sprzedawanych ludziom nagrań, proponuje własną platformę sprzedaży plików cyfrowych wysokiej rozdzielczości, które zamiast 5 proc. informacji charakterystycznych dla mp3, dają możliwość obcowania z muzyką o jakości wyższej niż CD. Jeśli mu się uda przekonać do swojej wielkiej sprawy koncerny w rodzaju Apple, z pewnością zajedzie na tym dalej niż swoim LincVoltem.
Pete Townshend: samozniszczenie
Spalanie się, o którym Young pisał w tekstach, brytyjski gitarzysta i kompozytor Pete Townshend przeżywał na co dzień. Jemu Lincoln Continental kojarzy się przede wszystkim jako marka samochodu, którym kumpel, perkusista Keith Moon, wjechał do hotelowego basenu, świętując swoje urodziny. Ich grupa The Who dostała się po tym incydencie na czarną listę sieci hotelowej Holiday Inn.
Przez całe lata 60. The Who pozostawali w głębokim cieniu konkurencji – Beatlesów i Stonesów. Byli za to głośniejsi, mocniejsi i bardziej buntowniczy. Przypadkowy incydent na londyńskim koncercie w 1964 r., gdy podrzucona przez Townshenda gitara roztrzaskała się o sufit, a potem została przez niego doszczętnie połamana, otworzył zupełnie nowy rozdział w historii koncertów rockowych. „Trzymałem tę gitarę w geście triumfu, demonstrując publiczności, nie roztrzaskałem jej, wyrzeźbiłem ją dla nich” – pisze muzyk w swojej autobiografii „Who I Am”. Tydzień później roztrzaskał cały komplet gitar i jeszcze wzmacniacz. Potem robił to regularnie, czasem uzyskując wsparcie kolegów z zespołu. W 1967 r. w amerykańskim programie The Smothers Brothers’ Comedy Hour pokazali cały ten akt zniszczenia w telewizji – włącznie z eksplozją bębnów Keitha Moona, który przemycił do studia tyle materiałów wybuchowych, że trwale uszkodził słuch Townshenda.
Autor „Who I Am” całą tę sceniczną oprawę obudował w filozofię – powoływał się na pioniera sztuki autodestrukcyjnej Gustava Metzgera. Interesował się malarstwem, słuchał muzyki dawnej, jazzu, oper Wagnera i awangardowych utworów Stockhausena. Przetwarzał te wpływy w muzyce The Who, miał też ambicje związane z pisaniem dłuższych form – był pionierem rock opery, potem także cenionym eseistą i autorem książek.
W autobiografii błyszczy jako człowiek, który odziera swoje życie z tajemnic, pozostając zarazem tajemnicą sam dla siebie. Odnajduje w sobie fascynującego bohatera literackiego – „Who I Am” to jedno z najbardziej szczerych i przejmujących świadectw dotyczących współczesnej kultury, rockandrollowego stylu życia i postaw całego pokolenia. The Who, autorzy słynnego hymnu „My Generation”, byli najbliżej mód młodzieżowych brytyjskich lat 60., a Townshend wydawał się świetnie je rozumieć.
„Nie chciałem grać pięknej muzyki. Chciałem zaskoczyć publiczność czymś brutalnym, brzydkim, oddającym jedyną prawdę – pewnego dnia może nadlecieć samolot, zrzucić bombę i zniszczyć nas wszystkich w mgnieniu oka” – wspomina. Współpracował z Jimem Marshallem, konstruktorem wzmacniaczy, otaczając się coraz wyższymi ścianami nagłośnienia. Walczył o przestrzeń sceniczną zupełnie dosłownie. Reagował agresywnie, kiedy ktoś wkraczał na jego terytorium – nawet wtedy gdy, jak w jednym z amerykańskich klubów, był to człowiek, który wszedł na scenę, by zarządzić ewakuację sali – budynek obok stał w ogniu. Jednocześnie przeżył najbardziej bolesne chwile, gdy po koncercie w Cincinnati w 1979 r. dowiedział się, że przed imprezą, przy wejściu, stratowanych zostało 11 osób – tyle że nikt nie zdecydował się powiedzieć o tym zespołowi, a on sam tego wieczoru z radością na twarzy grał, śpiewał i tańczył.
„W roku 1945 muzyka popularna miała poważny cel: przełamać powojenną depresję i wskrzesić romantyczne aspiracje i nadzieję wyczerpanych ludzi” – pisze na samym wstępie Townshend. Jego ojciec grał w orkiestrze swing. Rodzice nie bardzo się o niego troszczyli, ich związek miał dość burzliwy charakter, a sam Peter przebywał dłuższy czas pod opieką niezrównoważonej babci. Potem, jako dziesięciolatek, był molestowany seksualnie na obozie skautów. Wielokrotnie zastanawiał się, w jaki sposób zmieniło to jego podejście do seksualności, jakie lęki uruchomiło. Nie miał pewności co do swojej orientacji (wspomina w „Who I Am” o tym, że pociągał go Mick Jagger).
Echo wydarzeń sprzed lat towarzyszyło mu cały czas – aż do głośnej sprawy z 2003 r., gdy stał się przedmiotem śledztwa w aferze pedofilskiej, bo skorzystał z serwisu internetowego, który zawierał dziecięcą pornografię. Owszem, bronił go fakt poszukiwań związanych z pracą społeczną, jaką już wcześniej prowadził na rzecz ofiar molestowania seksualnego. Po wielu miesiącach został oczyszczony z zarzutów, ale ślad w biografii pozostał – był to chyba jeden z najtrudniejszych momentów dla dawnego rockowego idola.
Cała jego historia – naznaczona jeszcze przedwczesną śmiercią kolegów z zespołu, chorobami i kuracjami odwykowymi – to również wstrząsająca relacja z pierwszej ręki o tak zwanym rockandrollowym stylu życia. Tyle że nie ma ona w sobie już nic z beztroski dziejów Roda Stewarta.