Janusz Wróblewski: – Biorąc pod uwagę pańską gotowość do podejmowania ryzyka artystycznego, należałoby zapytać, dlaczego tak późno zdecydował się pan zostać gwiazdą filmową?
Michał Urbaniak: – To przypadek. Wszystko wymyślili Piotr Trzaskalski z Piotrem Śliskowskim, operatorem. Siedziałem w łódzkiej Manufakturze przy kawie. Patrz – reżyser wycelował we mnie palec – to jest mój bohater. Zrobił mi też zdjęcie. Zakolegowaliśmy się, słuchając razem jazzu. Potem był scenariusz, zdjęcia próbne.
Wcześniej o aktorstwie pan nie myślał?
Nie, chociaż zawsze byłem blisko kina. 25 razy pisałem muzykę filmową. Czasami proszono mnie, żebym jako statysta powiedział na przykład w barze „na zdrowie”, i to mi w zupełności wystarczało. Lubię kino, zwłaszcza amerykańskie. Moim ulubionym aktorem jest… (zawiesza głos).
…De Niro.
Kocham go za rolę saksofonisty w „New Jork, New Jork”. Przecież to moje życie prawie. Ale nie, Nicholson. Nawet gdzieś się popisywałem, naśladując jego szyderczy uśmiech. Nie zawsze mi wychodzi. Generalnie o aktorstwie wiem mało. Zawodowcem nie byłem i nie zostanę. Ale całe życie występuję przed ludźmi, więc z tremą nie mam specjalnie problemów.
Granie muzyki to rodzaj aktorstwa?
Takie samo otwieranie duszy. Tylko instrument jest inny. Zamiast saksofonu czy skrzypiec aktor ma do dyspozycji swoje ciało. Nuty i publiczność zastępują mu tekst oraz kamera. Mechanizm jest równie emocjonalnie wykańczający. Trzeba mówić prawdę. Nie kombinować. Otworzyć się.
Dobrze się pan czuł grając egoistę i nałogowca, którego nienawidzi dorosły syn i rzuca go żona?
Więcej w tej postaci sarkazmu, ekstrawagancji niż egoizmu.