Hollywood nie rozpieszcza fanów filmowych komedii. Według producentów z Fabryki Snów, komedia nie musi być zabawna, musi szokować. Bez skandalu nie ma zainteresowania mediów, a bez niego trudno o finansowy sukces. Twórcy zza oceanu raczą nas więc koszarowymi żartami, opowiadają wciąż te same historie kawalerskich wieczorów i rozprawiają o seksualnych dylematach nastoletnich chłopców. Wakacyjny wysyp kinowych wiców nie przynosi nadziei na śmieszniejsze jutro. Pokazuje za to, jak skonwencjonalizował się język dzisiejszych satyryków. Nad współczesną komedią unosi się duch Judda Apatowa. Wisi nad żenującym „Kochanie, poznaj moich kumpli” Stephana Elliotta i nad wtórnymi „Kuzynami” Daniela Sáncheza Arévalo. Autor „Funny People” wyczuł ducha czasów. Jego opowieści o trefnisiach, którzy przejść muszą szybki kurs dojrzewania, okazały się strzałem w dziesiątkę. Publiczność polubiła schemat bromances (kumpelskich romansów) do tego stopnia, że doczekał się on nawet żeńskiej inkarnacji w postaci „Druhen” Paula Feiga, a niegrzeczne żarty, które od lat zapewniają popularność scenicznym komikom, sprawdziły się także na dużym ekranie.
„Nie ma nic nowego w komediach o nieudacznikach. To robił już Buster Keaton. My po prostu robimy Keatona dla naszej generacji” – mówił Judd Apatow w ankiecie „Playboya”. Uznawany za jednego z najbłyskotliwszych ludzi w Hollywood reżyser „Czterdziestoletniego prawiczka” dobrze wie, jak robić biznes na filmowych dowcipach. Do idealnego kinowego świata, zamieszkiwanego przez wymuskane panie i przystojnych panów, wprowadził feerię dziwnych postaci: pociesznych grubasków, nieodpowiedzialnych trzydziestolatków i emocjonalnie niedojrzałych Piotrusiów Panów. Wypromował przy tym grupę własnych aktorów. Tylko w ciągu tych wakacji na ekranach kin oglądaliśmy bądź zobaczymy kolejnych jego współpracowników: Jonaha Hilla („21 Jump Street” Phila Lorda i Chrisa Millera), Adama Sandlera („Spadaj tato” Seana Andersa i Johna Morrisa) i Steve’a Carella („Przyjaciel do końca świata” Lorene Scafarii).
Twórcy wywodzący się ze stand-up comedy rządzą współczesną komedią. Sprawdzają się jako aktorzy, scenarzyści, reżyserzy, konferansjerzy i mistrzowie dubbingu. Nie jest przypadkiem, że „Madagaskar 3” Erica Darnella, Toma McGratha i Conrada Vernona w angielskiej wersji językowej rozbrzmiewa głosami Sashy Barona Cohena, Chrisa Rocka i Bena Stillera. Mistrzowie scenicznego wygłupu nie po raz pierwszy okazują się magnesem przyciągającym kinową publiczność. Dan Aykroyd, John Belushi, Chevy Chase, Robin Williams czy Steve Martin polskim widzom znani są niemal wyłącznie dzięki pełnometrażowym filmom, ale za oceanem przez wiele lat uchodzili za najlepszych żartownisiów scenicznych. Wszyscy byli gwiazdami kultowego Saturday Night Live, nadawanego od przeszło 37 lat na antenie NBC.
Dzięki mimicznym talentom, autoironii i rozpoznawalnym twarzom takie gwiazdy komediowych scen, jak Eddie Murphy, Jim Carrey, Will Ferrell, Steve Carell i Ben Stiller, z łatwością radzą sobie przed kamerą. Nie tylko w Stanach Zjednoczonych – gwiazdą jednego z najgłośniejszych nowozelandzkich filmów ostatniej dekady, „Orzeł kontra rekin” Taika Waititiego, był Jemaine Clement, członek komediowego duetu „Flight of the Conchords”, a po obu stronach kamery swych sił próbują też brytyjscy komicy: Ricky Gervais i Sasha Baron Cohen.
Wstrząsać i szokować
Sceniczni komicy wnoszą do kina łobuzerski urok nastoletnich dowcipnisiów. Takie też są ich żarty – rozbrykane, niegrzeczne, sprośne, obrażające poczucie dobrego smaku. Coraz dalej przesuwają granicę między tym, co wolno wyśmiewać, a tym, z czego raczej nie powinno się żartować.
Dla mistrzów stand-up comedy nie ma tematów tabu i rzeczy nie do zrobienia. Komentując fakt, że w „Chłopaki też płaczą” Nicholasa Stollera Jason Segel pokazał się nago przed kamerą, Seth Rogen mówił w jednym z wywiadów: „Komedia, aby była naprawdę skuteczna, musi wstrząsać, a ludzi coraz trudniej zaszokować. Teraz więc musimy wyciągać swoje fiuty”. Na poły żartobliwa wypowiedź kanadyjskiego gwiazdora kryje w sobie sporo gorzkiej prawdy. Jeśli bowiem współczesna komedia dostrzega jakieś świętości i tabu, to tylko po to, by je podeptać i ośmieszyć. Wystarczy lektura dowolnie wybranych odcinków programu Sary Silvermann, by zobaczyć, że w telewizyjnej satyrze śmiać się można ze wszystkiego: AIDS, głodu w Afryce, homoseksualistów, telewizji, śmierci, religii, seksu, mniejszości etnicznych, Holocaustu i zamachów na WTC.
W telewizji nie obowiązują zasady politycznej poprawności. O ile w kinie zapobiegliwi producenci selekcjonują skandaliczne skecze, o tyle na małym ekranie odbywa się wyścig niegrzecznych chłopców. Jego awangardę stanowią autorzy kreskówek dla dorosłych. Trey ParkeriMatt Stone, twórcy kultowego „South Parku”, Matt Groening odpowiedzialny za powstanie „Simpsonów”, a także Mike Judge, autor „Beavis and Buthead” stworzyli formułę telewizyjnej zgrywy, w której niewyszukane dowcipy składają się w opowieść o społecznych problemach, gdzie szydzi się z imperialistycznej mentalności Amerykanów, powszechnej hipokryzji i głupoty.
W ostatnich latach na pozycję lidera wśród twórców animacji wysunął się Seth MacFarlane. Pomysłodawca „Głowy rodziny”, „American Dad” i „Cleveland show” szydzi w nich z popkultury, politycznej poprawności, Żydów, czarnoskórych, a nawet z… kosmitów. A że seriale MacFarlane’a od lat utrzymują się na antenie telewizji Fox, niedawno po jego usługi sięgnęło także kino. Reżyserowany przez niego „Ted” (polska premiera 7 września), opowieść o facecie, którego pluszowy miś z dzieciństwa ożywa, by wraz z właścicielem odbyć serię pieprznych przygód, zaskoczyła specjalistów i wtargnęła do czołówki amerykańskiego box office, mimo że rywalizować musiała z wakacyjnym blockbusterem – „Niesamowitym Spider-Manem” Marca Webba.
O jeden żart za daleko
Współczesna komedia potrafi skapitalizować skandal. Oswoiła go i uczyniła podręcznym marketingowym narzędziem. Satyrycy z małego i dużego ekranu doskonale wiedzą, że publiczność trzeba prowokować. Dlatego też najpopularniejszymi tematami ich żartów jest ludzka fizjologia, rasizm, seks, religia i polityka. Mówiąc o nich, współcześni komicy posuwają się często o jeden żart za daleko.
Gdy Louis CK szydził z Sary Palin i jej synka z zespołem Downa, publiczność musiała czuć oburzenie, a nikłym usprawiedliwieniem był fakt, że przy okazji punktował cynizm amerykańskiej polityczki. Kontrowersje budził też Brytyjczyk Russel Brand, który na jednej z gal nazwał George’a W. Busha „opóźnionym w rozwoju kowbojem”, a podczas londyńskiego występu, w ramach protestu przeciw konsumpcjonizmowi, wkładał sobie lalkę Barbie tam, gdzie nie powinien.
Skandal od dawna wpisany był w tradycję stand-upu. Celował w nim już ojciec współczesnej komedii scenicznej Lenny Bruce. Satyryk, który w latach 60. był największą gwiazdą amerykańskich scen, bywał też stałym gościem policyjnych aresztów. Parę lat przed amerykańską rewolucją obyczajową żarty na temat religii, seksualne aluzje i wulgarne słowa czyniły z niego łatwą ofiarę cenzorów. A że Bruce raz za razem dokonywał komediowej recydywy, za jeden z występów skazany został na cztery miesiące prac publicznych, a w jego obronie interweniowali m.in. Woody Allen, John Updike i Bob Dylan.
Bruce doczekał się pojętnych uczniów. Równie niegrzecznych, ale jeszcze bardziej dowcipnych. Jednym z nich był George Carlin, obok Richarda Pryora (znanego z komedii „Nic nie widziałem, nic nie słyszałem” Arthura Hillera) uważany za najwybitniejszego komika stand-up w historii. Także jemu zdarzało się wchodzić w konflikt z prawem, gdy wygłaszał swoje sceniczne monologi. Zwłaszcza jeden, legendarny „Siedem słów, których nie wolno powiedzieć w telewizji”, stał się powodem aresztowania Carlina w 1972 r. (nawet Sąd Najwyższy musiał zabrać głos w jego sprawie).
Dziś granice prowokacji znacznie się przesunęły. Nie wystarczy już przeklinać na scenie, by zostać zauważonym. W czasach, gdy synonimem dowcipu stają się zabawne zdjęcia, fotomontaże i krótkie internetowe filmiki, komedianci muszą dostosowywać się do nowej komunikacyjnej rzeczywistości. Coraz rzadziej oferują nam długie, precyzyjnie skonstruowane monologi (są i takie, a skecz Ricky’ego Gervais o arce Noego to jeden z majstersztyków współczesnego stand-upu), starają się uderzać szybko i trafiać w czułe punkty.
Liczy się internetowa popularność, stworzenie virala, który będzie krążył w sieciowym uniwersum. Bodaj najlepiej sztukę tę opanował Jimmy Kimmel. Prowadzący program „Jimmy Kimmel Live!” przed paroma laty wraz ze swą ówczesną partnerką Sarą Silverman podbił Internet dzięki piosenkom: „I’m fucking Matt Damon” i „I’m fucking Ben Affleck”, żartobliwym klipom, w których wystąpili m.in. Matt Damon, Ben Affleck, Brad Pitt, Harrison Ford i Robin Williams. Od tego czasu Kimmel stał się jednym z popularniejszych komików sieci, także na polskich portalach oglądać mogliśmy, jak podczas ulicznej sondy pyta niewidomego chłopaka, czy ten lubi oglądać pornografię, albo podpina małego chłopca do fałszywego wykrywacza kłamstw, zmuszając go do odpowiedzi na dość dziwne pytania.
Kultura memów szkodzi współczesnej komedii. Chcąc przypodobać się szerokiej publiczności, satyrycy stają się coraz bardziej wulgarni i prymitywni. Ani na dzisiejszych scenach, ani w telewizji nie ma miejsca dla ironicznego modernisty, jakim był geniusz powojennej komedii Ernie Kovacs, próżno też szukać tak wielowymiarowych komików, jak Steve Martin czy George Carlin. Bo choć stand-up od zawsze celował w granicę dzielącą ugrzecznienie od taniej prowokacji, trudno oprzeć się wrażeniu, że dziś kolejne występy satyryków nie służą niczemu poza samym skandalem.
Śmiać się z siebie
Spadkobiercy Bruce’a, Carlina i Monthy Pythonów doskonale wiedzą, że publiczność lubi tych, którzy potrafią żartować z siebie. Zach Galifianakis, tęgi brodacz znany z komedii „Kac Vegas” Todda Phillipsa, od lat wykorzystuje więc emploi jowialnego grubaska do budowania scenicznych postaci. Sarah Silverman zapewne nie pozwalałaby sobie na żarty z Żydów i Holocaustu, gdyby sama nie była amerykańską Żydówką. Conan O’Brien, jeden z najpopularniejszych showmanów Ameryki, szydzi z Irlandczyków, Chris Rock i Dave Chappelle, najpopularniejsi dziś czarnoskórzy komicy, częściej niż inni naśmiewają się z Afroamerykanów, a wychowujący się w multikulturowym środowisku Russel Peter (pochodzący z hinduskiej rodziny Kanadyjczyk) regularnie drwi z rasowych stereotypów.
Niektórzy śmieją się też z bardziej osobistych spraw niż etniczna przynależność. Bill Connolly na scenie dokonywał psychoterapeutycznych seansów, żartując z choroby swego ojca i własnej starości. Jerry Seinfeld, twórca „Kronik Seinfelda”, jednego z najlepszych sitcomów w historii amerykańskiej telewizji, opowiadał w nich o prozaicznych problemach i związkowych perturbacjach, a Eddie Izzard na scenie żartuje z własnej dysleksji i tego, że jest transwestytą.
Stand-upowcy tylko od czasu do czasu bywają współczesnymi Stańczykami, mędrcami z poczuciem humoru. Na co dzień to celebryci z krwi i kości, przyciągający uwagę milionów i zarabiający miliony. W świecie amerykańskiej komedii obowiązują podobne zasady co w rzemieślniczym cechu. Utalentowani młodzieńcy najpierw pracują dla słynniejszych kolegów, by dopiero po latach wypłynąć na szerokie wody. Zanim Conan O’Brien zdobył dwie statuetki Emmy, pisywał skecze dla „Saturday Night Live” i kreskówki „Simpsonowie”. Louis CK pracował dla słynnego Davida Lettermana, Chrisa Rocka i… Conana O’Briena, a Seth Rogen, dziś gwiazdor filmowy, był scenarzystą satyrycznego „Da Ali G Show”.
Aby dostać się do loży szyderców, trzeba udowodnić swoją wartość. Kiedy jednak zdobędzie się tu już miejsce, można odcinać kupony. Współcześni komedianci to nie lada krezusi. Ricky Gervais samym tylko serialem „Biuro” zapewnił sobie spokojną starość, a brytyjski komik Peter Kay sprzedał przeszło 10 mln DVD z własnymi występami. Gdy przed rokiem Russel Peters zarobił na scenie 15 mln dol., przez magazyn „Forbes” został sklasyfikowany dopiero na siódmym miejscu spośród najlepiej opłacanych komików, a pierwszy w zestawieniu Jeff Dunham mógł się pochwalić dochodem 22,5 mln dol. Widać śmiech to nie tylko zdrowie. Śmiech to pieniądze. Zresztą całkiem spore.