Janusz Wróblewski: – Po przeszło 20-letniej przerwie wrócił pan do teatru, reżyserując w warszawskim Ateneum sztukę rosyjskiego dramaturga Nikołaja Kolady „Marilyn Mongoł”. Jakie oczekiwania wiąże pan z tym powrotem?
Bogusław Linda: – W szkole filmowej, którą założyliśmy z Maćkiem Ślesickim, siłą rzeczy zbliżyłem się do podstaw kształcenia zawodowego aktorów – do tekstu teatralnego właśnie. Obudziła się nostalgia. Nie za graniem, bo jako aktor nie zamierzam wracać na scenę, ale za murami, za starymi, zakurzonymi kotarami i magią teatralną, tworzeniem kosmosu z niczego.
Skromna, realistyczna sztuka „Marilyn Mongoł” to dobry materiał do tworzenia takiego kosmosu?
W ramach ćwiczenia aktorskiego moi studenci zagrali jej fragment „na śmiesznie”, tak jak nie powinno się wystawiać tej sztuki. Zafascynowała mnie skala trudności inscenizacyjnych. To bardzo eklektyczny dramat z dziesiątkami rekwizytów, z licznymi odniesieniami do „Mewy” i „Wiśniowego sadu”.
O Polakach i współczesnej Polsce też coś istotnego mówi?
Gdyby nie mówił, pewnie nie warto by się za niego zabierać. Zostawmy jednak lokalne sprawy. Nie tylko w polskich miastach znajdziemy ludzi marzących o poprawie losu, wyrwaniu się z koszmarnej stagnacji, pragnących zapomnieć o ubóstwie materialnym, psychicznym czy umysłowym. „Marilyn Mongoł” mówi o tęsknocie, poszukiwaniach godniejszego życia, o miłości.
Jako reżyser teatralny zadebiutował pan ćwierć wieku temu w teatrze Studio „Przedstawieniem pożegnalnym” według Petera Mullera. Od tamtego czasu zmienił się bardzo styl polskiego teatru. Pojawił się Jarzyna, Warlikowski, a potem Zadara i Klata.