Ta bardzo amerykańska opowieść o pokrętnej psychice człowieka, który własne kompleksy i manię prześladowczą zmienił w potężną siłę polityczną, w każdym kraju może być dobrym przyczynkiem do debaty na temat sukcesów i zagrożeń ze strony tajnych służb. Jakkolwiek jest to nie tyle film o Hooverze jako szefie FBI, a jeszcze mniej o samej instytucji, ile właśnie – jak podkreśla „New York Times” – o Johnie Edgarze, o sferze prywatnej człowieka, który przez bez mała pół wieku był w Ameryce szarą eminencją.
Zmodernizował Federalne Biuro Śledcze. Organizował łapanki i deportację podejrzanych o terroryzm i bolszewizm. Zlikwidował głośnych gangsterów. Zakładał nielegalny podsłuch w biurach i mieszkaniach prywatnych. Gromadził teczki z hakami na amerykańskich polityków i znane osoby publiczne. I przetrwał siedmiu prezydentów: Coolidge’a, Hoovera, Roosevelta, Trumana, Eisenhowera, Kennedy’ego, Johnsona. Dopiero przy Nixonie trafiła kosa na kamień. Prezydent sam nakazał inwigilować opozycję i usunął szefa FBI.
Film rozpoczyna się na początku lat 60. widokiem z okna prawdziwej siedziby FBI. Z offu słychać chrapliwy głos: „Komunizm to nie partia polityczna – to choroba”. Po czym kamera przenosi się do gabinetu szefa, przesuwa po masce pośmiertnej gangstera Johna Dillingera i zatrzymuje na szarej twarzy szefa Biura. Leonardo DiCaprio, ucharakteryzowany na starego, zgorzkniałego Hoovera, zaczyna dyktować wspomnienia pierwszemu z korowodu agentów. Ma to być urzędowa wersja jego biografii. Dzięki serii retrospekcyjnych scen widz otrzyma ich prywatną korektę.
Zaczyna się od anarchistycznego zamachu w 1919 r. 24-letni pracownik Departamentu Sprawiedliwości, z zawodu bibliotekarz, pędzi na rowerze na miejsce, w którym bomba rozerwała prokuratora generalnego.