Stosunek Amerykanów do polityki jest nie tylko nierealistyczny, ale także pełen paradoksów i wewnętrznych sprzeczności. Dobrze to widać na przykładzie prezydentury. W powszechnym przekonaniu prezydent jest postacią niemal wszechmocną, władną rozwiązać każdy problem. Tymczasem główną siłą, jaką naprawdę dysponuje, jest możliwość przekonywania innych – zwłaszcza Kongresu – do tego, żeby zrobili to, na czym mu zależy. „Jedyna potęga, którą dysponuję, to możliwość użycia broni nuklearnej – i tego jedynego właśnie nie mogę zrobić”, zauważył kiedyś przytomnie prezydent Lyndon Johnson. Oczekiwania wobec prezydenta wciąż jednak rosną, a jego możliwości pozostają te same, jeśli nie są wręcz mniejsze, zwłaszcza w sytuacji permanentnej kontroli ze strony 24-godzinnych mediów.
„Waszyngton to bagno” – podobne stwierdzenia muszą pojawić się właściwie w każdym okołopolitycznym filmie. Odzwierciedlają one powszechne przekonanie, że polityka sama w sobie jest brudna, nieuczciwa, a porządni ludzie powinni trzymać się od niej z daleka. „Nie ma żadnej rdzennie amerykańskiej klasy przestępczej z wyjątkiem Kongresu” – mówił już Mark Twain i w tej kwestii niewiele się od jego czasów zmieniło.
Ale z wiary Amerykanów w Amerykę wypływa wiara w możliwość odkupienia, naprawy, nowego początku; przekonanie, że uczciwa, moralna jednostka, kierująca się patriotyzmem i troską o zwykłych ludzi, może dokonać prawdziwych zmian. Jest to fundament amerykańskich narracji, który doskonale sprawdza się nie tylko w westernach, ale też w filmach o polityce.
Hollywoodzki idealizm
Ów idealistyczny wzorzec Hollywood ukształtował w latach 20. i 30. XX w. Prawdziwy książę na białym koniu, który przywraca ład w skorumpowanym Waszyngtonie, pojawił się w 1939 r., kiedy na ekrany weszły dwa filmy: „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu” Franka Capry oraz „Młody pan Lincoln” Johna Forda.
Grany przez Henry’ego Fondę Abraham Lincoln jest kimś w rodzaju świętego świeckiej religii demokracji. Nie widzimy go jeszcze jako prezydenta ani nawet kongresmena, ale – niczym w średniowiecznej hagiografii – rozumiemy, że już za młodu odznaczał się wyjątkowymi przymiotami ducha. Taki właśnie wizerunek Lincolna był obecny na dużym ekranie we wczesnej, najbardziej idealistycznej fazie istnienia amerykańskiego kina, począwszy od „Narodzin Narodu” (1915 r., David W. Griffith), przez „The Dramatic Life of Abraham Lincoln” (1924 r., Phil Rosen), „Abraham Lincoln” (1930 r., Griffith), wspomniany film Forda oraz o rok młodszy „Abe Lincoln in Illinois” (1940 r., John Cromwell).
Zwykły prawnik ze Środkowego Zachodu, kandydat nowej, nieestablishmentowej partii (bo takim ugrupowaniem byli wówczas republikanie), który nie bojąc się podejmować kontrowersyjnych i balansujących na granicy legalności kroków, obronił jedność kraju, by ostatecznie zginąć śmiercią męczeńską. To właśnie Lincoln najdokładniej ucieleśniał amerykański mit i to on wciąż jest dla Amerykanów wzorcem idealnego prezydenta. Zasiadając w Białym Domu kandydat staje się symbolicznym następcą Ojców Założycieli, Lincolna i Jerzego Waszyngtona. Tym samym przestaje być w oczach opinii publicznej politykiem, stając się Prezydentem (zawsze wielką literą).
Tak jak Lincoln (raczej wyobrażony przez Hollywood niż ten historyczny) jest wzorcem prezydenta, tak zagrany przez Jimmy’ego Stewarta tytułowy bohater filmu Capry stał się ideałem nie tyle polityka (to słowo od początku budzi niemal wyłącznie negatywne konotacje), ile raczej zwykłego człowieka, który z pobudek patriotycznych niechętnie angażuje się w politykę. Dochowuje jednak wierności swoim ideałom i pozostaje sobą. Jefferson Smith ucieleśnia cnoty, na których zbudowana została Ameryka. Widać to już w jego nazwisku: jest zwykłym człowiekiem, everymanem, ale ma w sobie mądrość Tomasza Jeffersona. Senatorem zostaje z przypadku, ale nie ucieka przed odpowiedzialnością. Kierowany patriotyzmem i harcerskim (dosłownie) poczuciem moralności skutecznie przeciwstawia się politycznym bossom, dbającym wyłącznie o swoje prywatne interesy załatwiane ponad głowami obywateli w wypełnionych dymem papierosów pokojach (obiegowe określenie smoke-filled rooms), symbolu starego stylu polityki.
Filmy Capry, idealistyczne, przepełnione populistyczną wiarą w zwykłych ludzi, optymistycznie pokonujących wszelkie przeszkody, świetnie oddawały nastrój epoki Franklina Delano Roosevelta i jego New Dealu, radzącego sobie z Wielkim Kryzysem i przywracającego Amerykanom wiarę w państwo i w samych siebie. Równocześnie jednak, obok podnoszącego na duchu, ale naiwnego idealizmu Capry, pojawił się drugi nurt, w którym twórcy zwracali uwagę na to, że zatroskany losem ludzi outsider może być także zagrożeniem.
Prawdziwym anty-Smithem jest Willie Stark (Broderick Crawford), tytułowy bohater powieści Penna Warrena „Gubernator” (All The King’s Men) w 1949 r. przeniesionej na ekran przez Roberta Rossena. Stark ściśle wzorowany jest na gubernatorze Luizjany Hueyu Longu, populiście i demagogu, który niebezpodstawnie oskarżany był o zapędy faszystowskie. Tragedia Starka polega na tym, że zaczynając jako idealista chcący poprawić los mieszkańców swojego stanu i występujący przeciwko skorumpowanym politykom, sam staje się jednym z nich.
Nawet ambitny megaloman Charles Foster Kane („Obywatel Kane”, 1941 r., Orson Welles) kandyduje na gubernatora Nowego Jorku jako autentyczny reformator, zdecydowany pokonać skorumpowanego bossa Gettysa. Dla Kane’a od ideałów i poglądów politycznych ważniejsze jest jednak ego i dlatego przegrywa, kiedy na jaw wychodzi jego pozamałżeński romans. To właśnie taka narracja – władzy, która korumpuje i demoralizuje – zdominuje amerykańskie kino polityczne po dziś dzień. Sęk w tym, że Stark – człowiek wątpliwej moralności i stosujący niemalże dyktatorskie metody – tak jak Long – unowocześnia zacofany stan i poprawia los tysięcy jego obywateli. Pod tym względem Stark jest zatem politykiem o niebo skuteczniejszym niż Smith, którego jedynym osiągnięciem jest uratowanie obozu skautów. Stark i Kane wpisują się w mityczną narrację nie gorzej niż Smith, ale to do tego ostatniego, harcerza bez skazy, Amerykanie będą instynktownie porównywać każdego polityka. Nikt jednak nie jest w stanie spełnić tak wygórowanych standardów.
Wiedzieć, kiedy się wycofać
Nawet sam Capra stał się z czasem bardziej krytyczny. Jego „State of the Union” (1949 r.) jako jeden z pierwszych filmów koncentrował się na kwestii wyborów – w tym wypadku prezydenckich. Choć sam proces uznany jest za przesiąknięty korupcją, fałszywy i zły, główny bohater Grant Matthews (Spencer Tracy) w porę pojmuje, że jest tylko narzędziem w rękach aparatu partyjnego (i swojej kochanki). Wciąż jednak widoczna jest tu wiara w to, że Amerykanie są ludźmi z gruntu uczciwymi, a jedna przyzwoita osoba jest w stanie dokonać zmian, choćby tylko symbolicznych. Konieczne do tego jest jednak przedłożenie wartości nad osobiste ambicje – zrozumiawszy swój błąd Matthews wraca do żony (Katharine Hepburn) i rezygnuje z kandydowania, ale nie z polityki, dalej chcąc walczyć o wyznawane przez siebie ideały.
Innym z wielu paradoksów amerykańskiego podejścia do polityki jest to, że choć sam proces uznany jest za niszczący i upodlający, Amerykanie nie przestają żywić nadziei, że mimo wszystko wyłoni on kogoś uczciwego. Pragmatyczne podejście prezentował Gore Vidal, w którego sztuce „Ten najlepszy”, w 1964 r. przeniesionej na ekran przez Franklina Schaffnera, wciąż widoczne jest przekonanie, że – choć może nie zawsze – wybrany zostaje najlepszy kandydat, to jednak z pewnością nie zostanie też wybrany najgorszy.
Także i tutaj jedynym sposobem, by nie sprzeniewierzyć się własnym zasadom, jest wycofanie się w porę. Nie chcąc stosować brudnych sztuczek William Russell (Henry Fonda, wcześniej grający Lincolna i jedynego sprawiedliwego w „Dwunastu gniewnych ludziach”, 1957 r., Sydneya Lumeta) rezygnuje z ubiegania się o nominację swojej partii i wspiera kandydata środka, przeciętnego, ale godnego zaufania, nieporywającego, ale bezpiecznego. Tylko w ten sposób Russell, bez wątpienia najlepszy kandydat na prezydenta, jest w stanie zapobiec wyborowi pozbawionego skrupułów senatora Cantwella (Cliff Robertson), wyraźnie wzorowanego na Richardzie Nixonie, Josephie McCarthym i Johnie F. Kennedym razem wziętych.
Tak jak oni, Cantwell jest politykiem nowego typu, doskonale rozumiejącym potęgę telewizji, którą kino chętnie oskarżało o dalsze degradowanie i tak już zdeprawowanego procesu wyborczego. Na pytanie dziennikarza o wizerunek Russell z pogardą odpowiada, że jest to pojęcie z reklamy – Cantwell doskonale wie, że to nieprawda, że wizerunek staje się wszystkim.
Dowiaduje się też o tym tytułowy „Kandydat” w filmie Michaela Ritchiego (1972 r.). Grany przez Roberta Redforda młody idealista Bill McKay jest synem byłego gubernatora (Melvyn Douglas), który ucieleśnia wszystko co złe w polityce. Mimo to McKay, niczym Faust, ulega pokusie i zaczyna ubiegać się najpierw o nominację demokratów, a potem o zwycięstwo w wyborach do Senatu, naiwnie wierząc, że będzie w czasie kampanii mógł mówić o prawdziwych problemach. Kiedy okazuje się, że ma szansę na wygraną, coraz bardziej zaczyna stosować się do zaleceń swojego menedżera, prowadzącego kampanię opartą niemal wyłącznie na chwytliwych hasłach i piarowych sztuczkach, „sprzedając kandydata niczym dezodorant”. Chcąc wygrać, bohater łamie kolejne zasady i kiedy ostatecznie zwycięża, jego ojciec oznajmia mu z uśmiechem: „Gratulacje, synu, teraz jesteś politykiem!”, co brzmi jak najgorsza obelga – nic dziwnego, że McKay wygląda na wyraźnie przybitego.
Choć film bardzo krytycznie odnosi się do procesu wyborczego, paradoks polega na tym, że stosując się do swoich wzniosłych zasad kandydat McKay sromotnie by przegrał. To prawda, że stracił niewinność, ale tak naprawdę nie wiemy, jaki będzie senator McKay – czy naprawdę gorszy niż jego republikański oponent – jeszcze bardziej sztuczny i cyniczny? Czy przemiana w prawdziwego polityka musi oznaczać wyzbycie się wszystkich ideałów i politycznych poglądów?
Redford nigdy nie nakręcił planowanego ciągu dalszego, ale „Bulworth” Warrena Beatty’ego (1997 r.) pokazuje, jak mogły potoczyć się losy młodego, idealistycznego senatora. Grany przez samego Beatty’ego tytułowy Jay Bulworth jest, po wielu latach w Kongresie, przybitym, pozbawionym złudzeń politykiem, dokładnie takim, jakim nigdy nie chciał zostać. Zgodnie ze znaną nam narracją, także dla niego nie ma innej drogi ratunku, jak tylko wycofać się – wynajmuje zatem płatnego zabójcę, żeby zorganizować zamach na samego siebie i w ten sposób odejść „z honorem”. Trik polega na tym, że nie mając nic do stracenia, zaczyna mówić prawdę o tym, jak wygląda polityka, lobbing etc. Nie tylko staje się to dla niego formą odkupienia, ale też winduje go na szczyty popularności i pozwala na nowo odnaleźć radość życia. Przewrotny finał pokazuje jednak, że optymistyczne, zdawałoby się, przesłanie – nawet w polityce jest jeszcze szansa na nowy początek – okazuje się kłamstwem.
Mniejsze zło?
O ile jeszcze do lat 60. Hollywood zdawało się mówić, że możliwe jest zwycięstwo moralne poprzez wycofanie się z brudnej polityki, o tyle od lat 70. i apogeum rozczarowania, jakie przyniosły wojna w Wietnamie, zabójstwa braci Kennedych i Martina Luthera Kinga, a nade wszystko afera Watergate, nie ma już nawet tej możliwości. Idąc do polityki idealista zawsze ponosi moralną klęskę – sukces odnoszą tylko demagodzy i manipulanci.
Godnym następcą Williego Starka i Joego Cantwella jest tytułowy „Bob Roberts” z filmu Tima Robbinsa (1992 r.), multimilioner i piosenkarz country – przedstawiając się jako „zwykły człowiek”, reprezentujący „tradycyjne amerykańskie wartości”, który „posprząta” i „odzyska Amerykę” – kandyduje przeciwko staremu, demokratycznemu senatorowi, granemu przez samego Gore’a Vidala. W odróżnieniu jednak od Starka, Roberts nie jest zdemoralizowanym przez politykę idealistą – był zepsuty i nieuczciwy już wcześniej, to on wykorzystuje politykę, a nie ona jego. Na wskroś cyniczny film Robbinsa poniósł klęskę w kinach także dlatego, że przedstawiał amerykańskich wyborców jako bezwolną masę, którą łatwo ogłupić.
To samo w komediowy sposób pokazywały „Fakty i akty” (1997 r., Barry Levinson), w których piarowcy prezydenta tuż przed wyborami skutecznie odwracali uwagę wyborców od seksafery, wyreżyserowaną przez speców z Hollywood wojenką na Bałkanach. Kiedy jednak niecały miesiąc po premierze filmu na jaw wyszła afera z Moniką Lewinsky, a prezydent Bill Clinton rozpoczął operację wojskową w Kosowie, film Levinsona okazał się tak na czasie, jak to tylko możliwe.
To właśnie Clinton (alias Jack Stanton, zagrany przez Johna Travoltę) jest bohaterem „Barw kampanii” (1998 r., Mike Nichols), adaptacji powieści z kluczem o demokratycznych prawyborach 1992 r. Bardzo wiarygodnie ukazując walkę o partyjną nominację prezydencką, film jest o tyle wyjątkowy, że ani nie próbuje usprawiedliwiać głównego bohatera, ani nie potępia go ze szczętem. Pokazuje widzom, że być może trzeba zaakceptować niektóre osobiste wady polityka w zamian za skuteczność i szansę na realizację innych wartości, które ten podziela.
Nie jest to częste podejście w uwielbiającym moralizować Hollywood. Choć idealistycznie nastawiony pracownik kampanii Stantona Henry (Adrian Lester) wielokrotnie rozczarowuje się gubernatorem, wciąż wierzy, że mimo swojego kobieciarstwa, kłamstw i brudnych sztuczek, będzie on ostatecznie dobrym prezydentem. „Kto zrobi to wszystko lepiej ode mnie?” – pyta Jack Stanton chcącego odejść Henry’ego i chłopak doskonale wie, że nie ma nikogo takiego.
Wbrew pozorom także „Idy marcowe” (adaptacja sztuki Beau Willimona z 2008 r.) nie są wcale jednoznaczne. Z jednej, bardziej widocznej strony uderzają w aż zbyt dobrze znany naiwny ton lamentu: polityka jest brudna, wszyscy politycy kłamią etc. Gdyby tylko o to chodziło, nie byłby to film wart szczególnej uwagi. Clooney zdaje się jednak wykraczać poza taki banalny cynizm. W „Tym najlepszym” prawdziwie najlepszy kandydat musi ustąpić pola zaledwie dobremu. „Idy marcowe” zdają się mówić – za „Barwami kampanii” – że najlepszy kandydat nie musi być wcale kryształowo uczciwym świeckim świętym w rodzaju Abrahama Lincolna. To prawda, że charyzmatyczny kandydat gubernator Mike Morris (George Clooney) okazuje się zdradzającym żonę sukinsynem. Czy to jednak znaczy, że przestaje być tym najlepszym, który – jak mówi bohater grany przez Ryana Goslinga – jest jedynym mogącym dokonać prawdziwych zmian? Czy to unieważnia jego program gospodarczy i społeczny, jego plan działania w polityce zagranicznej? Być może – zdaje się sugerować Clooney – czas skończyć z nierealistycznym ocenianiem polityków w manichejskich kategoriach czerni i bieli, podchodzić do polityki pragmatycznie, a nie jedynie idealistycznie. Być może jedynym rozwiązaniem jest właśnie wybranie Mike’a Morrisa.