Kultura

Oscar niemowa

W Los Angeles po raz 84 rozdano nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. „W ciemności” Agnieszki Holland nie zostało docenione. Musimy się pocieszać powtarzając, że nominacja to też sukces, co zresztą jest prawdą.

O samej gali trudno powiedzieć, że był to wciągający film akcji. Raczej familijne, sentymentalne kino z krzepiącym przesłaniem na trudne czasy. Co roku mówi się, że tym razem będzie zupełnie inaczej, krócej i mniej pompatycznie, a potem wszystko leci po staremu. Jedyna wyraźna zmiana to powrót weterana Billy’ego Crystala do roli mistrza ceremonii, co zresztą ma symboliczną wymowę, ponieważ jeszcze rok temu stawiano ostentacyjnie na młodych (Anne Hathaway i James Franco), ale publiczność nie była zachwycona. Gust milionów liczy się tu przede wszystkim, zarówno w sali Kodak Theatre (która z powodu bankructwa Kodaka traci swą nazwę), jak i przed telewizorami.

O wyborach Akademii można powiedzieć to samo. Po prostu średni gust amerykański. Zwykle przed galą przypomina się największe wpadki akademików, którzy nie potrafili docenić takich np. filmów jak „Obywatel Kane”. W tym roku jedna z amerykańskich gazet spróbowała dokonać krótkiej charakterystyki tej liczącej prawie 6 tys. osób zbiorowości, a przedstawione dane statystyczne nie wypadły najlepiej. Najkrócej mówiąc, Akademia to towarzystwo białych starszych panów (90 proc. powyżej 50 roku życia), którzy nie zawsze potrafią należycie docenić dzieła oryginalne i nowatorskie. Chociaż akurat w tym roku nie mieli wielkiego wyboru.

Nie ma co się oszukiwać, to nie był szczególnie udany sezon w kinie. Już same nominacje budziły mieszane uczucia. 11 wskazań na dzieło Martina Scorsese to naprawdę gruba przesada. Jest wybitnym reżyserem, który zrobił parę naprawdę dobrych filmów, i tylko szkoda, że pierwszego Oscara dostał za przeciętną „Infiltrację”. A teraz „Hugo”. Jakkolwiek patrzeć, kino familijne, choć oczywiście dla starszych dzieci. 5 statuetek (zdjęcia, scenografia, efekty specjalne, dźwięk i montaż dźwięku) to i tak dużo.

Ostatecznie „Hugo” zremisował z „Artystą” (też 5 Oscarów), nie był to jednak dla Scorsese remis zwycięski. Francuski film, kręcony w Los Angeles, zgarnął bowiem dwie najważniejsze statuetki (najlepszy film i najlepsza reżyseria, a ponadto nagrodzony został za główną rolę męską, kostiumy i muzykę). Gdyby przyznawano specjalne nagrody dla zwierząt, należałoby jeszcze wyróżnić grającego rewelacyjnie pieska. Ładnie zachował się reżyser Michel Hazanavicius dziękując również czworonogowi, który oczywiście pojawił się w finale gali na scenie wraz z całą ekipą odbierającą najważniejszego Oscara.

Kino o kinie

Alfred Hitchcock powiedział kiedyś: „Film nie jest kawałkiem życia, życie mogą wszyscy znaleźć u siebie w domu, na ulicy czy nawet przed wejściem do kina. Nie potrzebują za to płacić”. Za co więc płaciliśmy, kupując bilet na tegoroczne oscarowe filmy? Na pewno nie za „kawałek życia”, przynajmniej nie tego z gazety i telewizyjnych wiadomości. Wybijającym się tematem tegorocznego oscarowego kina było samo kino. Zanim do roboty zabrał się Crystal, na scenę wkroczył zasłużony Morgan Freeman, by wygłosić pean na cześć magii kina. Nie był to zresztą jedyny akcent autotematyczny, znani aktorzy opowiadali bowiem o swych pierwszych obejrzanych w życiu filmach, zachwycali się talentami innych aktorów. Jak jedna wielka filmowa rodzina.

W te nastroje doskonale wpisuje się uhonorowany najwyższym wyróżnieniem „Artysta”, film czarno-biały i niemy. W czasach, kiedy króluje 3D, a efekty specjalne, w tym dźwiękowe, mamy na oszałamiającym poziomie! A tutaj dowód, że można zupełnie inaczej. Przypomnijmy, że po raz ostatni nieme kino uhonorowano w 1929 r. Można było oczekiwać, że zwycięski reżyser Michel Hazanavicius, odbierając nagrodę, nic nie powie, ale jednak przemówił, i trwało to nawet dość długo. Trudno się dziwić, jeszcze rok temu jego nazwisko znane było głównie we Francji, podobnie jak nazwiska odtwórców głównych ról.

„Artysta” opowiada o hollywoodzkim aktorze Valentinie (zbieżność z Valentino nieprzypadkowa), gwiazdorze niemego kina, który ignoruje nowy wynalazek, jakim był dźwięk. Tak jak dzisiaj niektórzy reżyserzy próbują nie dostrzegać 3D. Niestety, świat kina zignorował swego coraz bardziej byłego idola, zwłaszcza że na jego miejsce natychmiast zjawili się nowi. Skończyłby marnie, gdyby nie miłość, jaką zapałała do niego początkująca aktoreczka. Wszystko zmierza do nieuchronnego w takich wypadkach happy endu. No i pięknie, tylko że w najlepszym wypadku po godzinie projekcji film zaczyna lekko nużyć, a po wyjściu z kina długo będziemy zastanawiać się, czy to rzeczywiście arcydzieło, najlepszy film roku? Należy wątpić, czy po paru latach będziemy w ogóle o nim pamiętać.

Prawdziwym strzelistym hymnem na cześć romantycznej epoki kina jest też „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese, gdzie w jednym z głównym bohaterów rozpoznajemy Georges’a Meliesa, pioniera kina, które było dla niego wspaniałą magią, poezją, triumfem wyobraźni (zrealizował m.in. „Podróż na Księżyc”). Poznajemy go w czasach, kiedy z Księżyca wrócił na Ziemię, sprzedaje zabawki na paryskim dworcu, które fascynują tytułowego Hugo, sierotę trochę w dickensowskim stylu. Scorsese zrobił film w 3D, przekonując, że nowa technologia bynajmniej nie zagraża prawdziwej sztuce filmowej.

Na planie filmowym (i w okolicach) toczy się także akcja „Mojego tygodnia z Marilyn”: gwiazda przyjeżdża do Londynu kręcić dość przeciętny film „Książę i aktoreczka”, w czym partneruje jej sam Lawrence Olivier (w tej roli Kenneth Branagh).

Nastrojom retro uległ nawet Woody Allen, który kolejny raz opuścił swój Nowy Jork, by przenieść się do Paryża z czasów, gdy gościł w nim Hemingway. Nic dziwnego, że mistrz Steven Spielberg, świetnie wyczuwając oczekiwania widowni, zrobił nostalgiczny i nieznośnie sentymentalny film „Czas wojny”, opowiadający o przyjaźni chłopca i konia na frontach I wojny światowej. Dostał 6 nominacji i zasłużenie ani jednego Oscara.

To nie jest pełny obraz kina światowego, w każdym razie brakuje w puli wielu ważnych filmów, które pokazywane są na festiwalach filmowych. Zaledwie kilkanaście dni temu w Berlinie oglądaliśmy świat pogrążony w kryzysie, rozpad więzi społecznych i rodzinnych, ludzi zagubionych w chaosie zagrożonych wartości. Tydzień później mamy hollywoodzką galę, i świat zmienia się nie do poznania!

Nawet w wystąpieniach laureatów nie było tym razem aktualnych aluzji politycznych, które, bywało, elektryzowały audytorium, ale może po prostu dlatego, że Ameryka nie rozpoczęła ostatnio żadnej nowej wojny. Dominowało ogólne „kochajmy się”, rodzina jest najważniejsza, jak ktoś zgrzeszył, to trzeba mu przebaczyć i dać kolejną szansę, no i jeszcze należy dbać o swą małą ojczyznę oraz szanować tradycje.

Sezon aktorów

Był to natomiast sezon aktorów. Nie wszystkie kreacje mogły być nagrodzone. Brad Pitt pokazał, że nie tylko jest wciąż ładnym, choć już niemłodym chłopcem, lecz także potrafi grać. Dostał nominację za rolę menedżera drużyny baseballowej w „Moneyball”, a przecież jeszcze bardziej na wyróżnienie zasłużyła kreacja, jaką stworzył w filmie Terrence’a Malicka „Drzewo życia”. Trzeba przyznać, że całkiem dobrze zagrał też rolę artysty cieszącego się z sukcesu francuskiego kolegi, a siedział w pierwszym rzędzie, więc kamera pokazywała jego twarz w zbliżeniach. Mężnie przyjął porażkę także George Clooney, któremu cała Ameryka współczuje oglądając, jak żona zdradza go w „Spadkobiercach” (6 nominacji i tylko jeden Oscar za scenariusz adaptowany). Amant nad amantami zagrał tym razem wbrew warunkom, zaś scena, w której, dowiedziawszy się o wiarołomności małżonki, biegnie niezgrabnie w jakichś kapciach do wspólnych znajomych, żeby dowiedzieć się całej prawdy, może wzruszyć. Trochę żal Clooneya, bo nie wiadomo, kiedy podobna rola mu się przytrafi.

Moim zdaniem najlepszy był jednak Gary Oldman, który w „Szpiegu” zagrał w sposób rzadko spotykany. Mianowicie nie grał w ogóle, po prostu pokazywał się w kadrze, spoglądał przez okulary zmęczonymi oczami na partnerów, a mimo tak skrajnie minimalistycznych środków wyrazu emanował z granej przez niego postaci głęboki smutek szpiega doskonale znającego całe zło tego świata.

Po raz 17 nominowana była Meryl Streep za rolę w średnim co najwyżej filmie „Żelazna Dama”, gdzie nie tyle zagrała Margaret Thatcher, co nią była. W kinach wisi jeszcze plakat zapowiadający film, proszę zwrócić uwagę na oczy aktorki – trudno oprzeć się wrażeniu, że patrzy na nas b. premier Wielkiej Brytanii. Odbierając po raz trzeci Oscara Streep była autentycznie wzruszona (bookmacherzy typowali raczej Violę Davis grającą w „Służących”), a na koniec powiedziała, iż zapewne po raz ostatni staje na tej scenie. Czyżby jedna z największych aktorek współczesnego kina przeczuwała, że zabraknie dla niej kolejnych wielkich ról?

Wśród pokonanych znalazły się Michelle Williams, która będąc podobną do Marilyn Monroe w stopniu, powiedzmy, umiarkowanym, po prostu zagrała to podobieństwo, i Rooney Mara, świetna „Dziewczyna z tatuażem”. A co mają powiedzieć wychwalani dziś młodzi aktorzy tacy jak Ryan Gossling („Drive”, „Idy marcowe”) czy Michael Fassbender („Wstyd”) – w ogóle pominięci?

Nam znowu się nie udało, ale przegrać z tak wybitnym dziełem jak irańskie „Rozstanie” to nie wstyd (rozmowa z Agnieszką Holland s. 94). Za rok będziemy kibicować filmowi Andrzeja Wajdy o Wałęsie. Może grający główną rolę Robert Więckiewicz poruszy Akademię? Choćby w scenie, gdy będzie wygłaszał przemówienie do Amerykanów, rozpoczynające się od słów „We, the People”.

Najważniejsze Oscary: Najlepszy film: Artysta, reż. Michel Hazanavicius • Najlepszy reżyser: Michel Hazanavicius, „Artysta” • Najlepszy scenariusz oryginalny: Woody Allen, „O północy w Paryżu” • Najlepszy scenariusz adaptowany: Alexander Payne, „Spadkobiercy” • Najlepsza pierwszoplanowa rola męska: Jean Dujardin, „Artysta” • Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca: Meryl Streep, „Żelazna Dama” • Najlepszy film nieangielskojęzyczny: „Rozstanie”, Asghar Farhadi, Iran

Polityka 09.2012 (2848) z dnia 29.02.2012; Oscary 2012; s. 92
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną