W ciągu minionych czterech dekad reżyserzy mający szczęście z nią pracować, jak Mike Nichols, Clint Eastwood, Sydney Pollack czy Stephen Daldry, wielokrotnie przyznawali, że uważają Meryl Streep za współczesną Gretę Garbo. Według nich ma talent połączony z wysoką inteligencją, co pozwala jej zagrać wszystko. Nieżyjący już Alan J. Pakula wyznał, że szczęściem każdego reżysera jest praca z nią do końca życia.
Chociaż w kinie nie pojawia się zbyt często, miewała nawet kilkuletnie przestoje, a w teatr prawie w ogóle się nie angażuje, traktowana jest jak narodowy skarb Amerykanów. Rzecz niezwykła o tyle, że jej aktorskie imperium zostało zbudowane na przekór biznesowym mechanizmom obowiązującym w branży filmowej. Nigdy nie była związana stałym kontraktem z żadnym hollywoodzkim studiem. Nie gra w kinie akcji ani w superprodukcjach (nigdy jej to nie interesowało). Nie założyła własnej firmy producenckiej. Nie zabiega o kręcenie sequeli. Zachowuje się jak antygwiazda. Wybiera najczęściej kameralne, niezależne tytuły, żeby potrenować różnego rodzaju zadania aktorskie. Tak jakby sława i rozgłos były ostatnią rzeczą, na których jej zależy.
Pięknością na miarę hollywoodzkich bogiń, jak Marilyn Monroe czy Elizabeth Taylor, też nie jest. W jej chłodnej, arystokratycznej urodzie tkwi coś bardzo delikatnego, wręcz przezroczystego, podkreślającego rozbrajającą czystość intencji i charakteru. Długi, prosty nos, głęboko osadzone, duże, niebiesko-zielone oczy, charakterystyczny półuśmiech nawet w młodości przesadnie nie rozpalały męskiego pożądania ani nie dodawały jej seksapilu. Jeśli wydawała się komuś królową, to raczej codzienności. Generalnie także i dziś robi wrażenie osoby totalnie przewidywalnej, łagodnej, skromnej, pozbawionej próżności i kaprysów. Jakby wszystko w niej jaśniało, co jeden z bliskich współpracowników skwitował dowcipem: wygląda jakby połknęła zapaloną żarówkę.