Violetta (opowieść o życiu i sławie)
Śmierć Violetty Villas w samotności i biedzie bardzo kontrastuje z przywoływanymi równocześnie opowieściami o jej niegdysiejszym światowym życiu. Zjawiskowym głosie, intrygującym wizerunku, błyskotliwej karierze.
Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie o miejsce Violetty Villas w kulturze.
Zdarzył się przedziwny zbieg okoliczności: nieomal w dniu śmierci Violetty Villas wyszła jej książkowa biografia autorstwa Izy Michalewicz i Jerzego Danielewicza „Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia”. Tak pisze się dziś biografie bohaterów masowej wyobraźni: bez jakiegokolwiek ukrywania tego, co przykre, wstydliwe, smutne, przerażające. Fakt, w jej życiu znacznie więcej było cienia niż blasku.
Opowieść o Villas zaczęła się jak bajka o Kopciuszku, ale im dłużej ta opowieść trwała, tym bardziej stawała się horrorem. Owszem, na początku miała sporo szczęścia. Od pierwszego przeboju z 1961 r. „Dla ciebie miły”, który zwyciężył w plebiscycie „Expressu Wieczornego” na polski szlagier, zyskała opinię wielkiego talentu. Radio nie przestawało grać tej piosenki, tak jak i późniejszych hitów. Od razu została zaproszona do udziału w festiwalu sopockim, potem – w Opolu.
Muzykę rozrywkową traktowano wtedy jako sferę wrażliwą, bo znajdującą się w centrum uwagi mas. Utalentowana młodzież prowincjonalna z chłopskim lub robotniczym backgroundem mogła liczyć na wsparcie państwa. W takiej atmosferze także Czesia Cieślak, która potem stała się Violettą Villas, najpierw bez problemu trafiła do szkoły muzycznej w Warszawie, a w trakcie pobierania tam nauki mogła zadebiutować w radiu.
Podobną drogę do sławy przebyły gwiazdy wykreowane przez Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie, jak Karin Stanek czy Helena Majdaniec. Akurat te dwie piosenkarki niemal od początku kariery związały się z nurtem muzyki młodzieżowej, stanowiącej odpowiednik anglosaskiego rocka. Violetta miała na siebie inny pomysł. Jej pierwsze hitowe piosenki, takie jak wspomniana „Dla ciebie miły” czy „Przyjdzie na to czas”, były bagatelne tekstowo i muzycznie, ale łatwo wpadały w ucho. Z kolei wykonywana w Sopocie „Ave Maria no morro” czy nagrana w 1965 r. „Do ciebie mamo” stały sie popisem możliwości wokalnych Violetty. W połowie lat 60. cała Polska wiedziała, że to czterooktawowa skala głosu, co zdarza się niezmiernie rzadko. Propagator opery Bogusław Kaczyński zawsze mówił, że była talentem na miarę Marii Callas i należy żałować, że zamiast do La Scali trafiła do rewiowej paryskiej Olympii.
Dlaczego nie stało się tak, jak chciał Bogusław Kaczyński? Z książki Michalewicz i Danilewicza wynika, że Violetta nie miała wielkiego zapału do nauki. Ale też wzorcem dla 22-letniej dziewczyny nie mogła być diva operowa reprezentująca przebrzmiałą dziedzinę sztuki.
Na początku lat 60. sympatia polskich fanów muzyki popularnej kierowała się głównie w stronę muzycznej estetyki francuskiej i włoskiej. Piosenki anglosaskie, wczesny rock’n’roll, tak jak i jazz, porywały węższe środowiska wielkomiejskie. Wszyscy znali Marino Mariniego i – oczywiście – Edith Piaf, ale już Elvis Presley w Polsce miał fanów głównie wśród słuchaczy Radia Luxemburg. Zawartość pierwszych albumów Violetty („Granada”, „Malaguena”, „Tiritomba”) wskazują ewidentnie na gust południowy. W Polskim Radiu też piosenka „łacińska” wygrywała z anglojęzyczną.
Była połowa lat 60. – apogeum beatlemanii i globalne szaleństwo wokół rocka. W Polsce tak jak Beatlesi próbowały grać Czerwone Gitary, Anglosasi inspirowali Polan i Niebiesko Czarnych, rodzimym Bobem Dylanem stawał się Tadeusz Woźniak. Tymczasem odpowiedzialne za zagraniczne wyjazdy polskich estradowców przedsiębiorstwo Pagart nie próbowało kontaktować się z rynkiem brytyjskim czy amerykańskim. Być może w słusznym przekonaniu, że polska oferta nie znajdzie zrozumienia wśród tamtejszej publiczności. Wyjątkiem mogła być publika polonijna w Stanach.
Występ Villas w paryskiej Olympii miał charakter rewii musicalowej: obok piosenkarzy występowali tancerze, akrobaci i parodyści. Do Polski docierały wieści o wielkim sukcesie. W skali ówczesnej światowej branży muzycznej był to sukces mniej niż umiarkowany. Violetta stała się jednak artystką rewiową i w tej roli właśnie znalazła się w Las Vegas. Coraz częściej pojawiała się opinia o niej jako o królowej kiczu. Rodzimi dziennikarze najpewniej nie wiedzieli, że przesada, nadmiar i przerysowanie należały do stylu estradowego w klubach Las Vegas (choć już nie Nowego Jorku).
A Violetta po prostu chciała być gwiazdą z Las Vegas, jej wizerunek był efektem fascynacji estetyką amerykańskiego teatru rewiowego. I taka Violetta, w białej sukni z krynoliną, blond lokami do ziemi, śpiewająca ckliwe teksty o miłości, nigdy nie przestała się podobać. Pod tym względem w dużej mierze dzieliła los Tercetu Egzotycznego czy Janusza Laskowskiego: dziennikarze i krytycy jej nie znosili, a zwyczajni fani, zwłaszcza ci z Polski niemetropolitalnej, uwielbiali ją.
Uwielbiali zarówno za piosenkowe wyciskacze łez, jak i jej image seksbomby znakomicie oddany w filmowej komedii Jerzego Gruzy „Dzięcioł”. Najwyraźniej mieli taki gust jak ona sama.
Szkoda, że ci, od których zależeć mógł przebieg jej kariery, nie zrozumieli w porę, na czym polega jej przewaga. Niebem tej gwiazdy nie było ani niebo piosenki literackiej, ani niebo szeroko pojętej muzyki tanecznej. Nawet – wbrew temu, co dziś się sądzi – nie była to fuzja opery z rozrywką. Była to raczej sfera ludowych wyobrażeń o tym, czym jest piękne śpiewanie i piękny wygląd. I że musi w tym być wielka melodramatyczna emocja. Tym właśnie trafiała do tłumów swoich wielbicieli.
Czesława (opowieść o samotności i śmierci)
Umarła samotna, jak Elvis Presley, którego podobno poznała w Ameryce. Z kolorów lubiła biały, czerwony i czarny, nosiła kapelusze i makijaż gruby jak maska, ostatnio miała duże braki w uzębieniu – miasteczko widziało w telewizji, ale sobie wstawiła – też w telewizji pokazywali, więc ludzie pomyśleli, że może się podniesie z depresji i zacznie śpiewać.
Ale głosu to ona już podobno nie miała wcale. Na tyle wypitego, ile ona wypiła – mówił dworzanin, który u niej robił przy tych 200 psach, 60 kotach i 7 szczurach – to dziwne, gdyby miała. Dobrze płaciła – mówił ten człowiek z szacunkiem dla pani – a klęła jak rzeźnik przy tępym nożu, pięknie, długo i wymyślnie.
Kiedy się coś złego stanie, ludzie zawsze mówią przysłowiami, bo nie znajdują własnych słów, gdy więc zabierał ją nocą w białej trumnie z plastiku czarny karaban marki Mercedes, miasteczko przyszło popatrzeć, paliło papierosy i mówiło: jak sobie posłała, tak się i wyśpi.
***
Zresztą żadne miasteczko, tylko zwykła wieś, bo się samo zrzekło praw w 625 rocznicę miejskości, w 1948 r., dlatego, że władza przyznawała mieszkania za darmo nauczycielom wiejskim, a miejskim nie. Czyli Cieślakowie sprowadzili się po wojnie z Belgii, z Liège, do miasteczka Lewin Kłodzki, a zostali wieśniakami – ojciec Bolesław, matka Janina, dwóch synów i dwie córki, wśród nich Czesława, prawdziwa Belgijka. Jasna, włosy jak len, a ich gęstość jak sznur z konopi – mówi koleżanka Czesławy ze szkoły – a ciało zdrowe, nabite, nie to co teraz, dziewczyny są jak wieszaki. Ojciec Bolesław był w Liège górnikiem, w Polsce został kolejarzem, był to pan poważny, nosił zegarek na łańcuszku, po wsi chodził ze skrzypcami w futerale, a na powitanie dotykał daszka kolejarskiej czapki. Matka Janina pracowała w bufecie przy głównej ulicy, miała słabe oczy, okulary grubości denka słoikowego.
***
Rodzeństwo było całkiem normalne, ale ta Czesława tańczyła, zamiast chodzić, piruetowała po miasteczku, jak wielka dama patrzyła spod przymkniętych powiek, stary ją smyczkiem od skrzypiec bił po łapach, bo ją uczył na skrzypcach, i powtarzała koleżance: w kinie mnie kiedyś będziesz oglądać, na ekranie. A słyszałaś o tym od kogo? – drwiła ta koleżanka, ale tak się składało, że Czesława o tym słyszała od Matki Boskiej. Wszystko więc szło w złą stronę, dziewczę się narowiło, zdziczałoby całkiem bez męża, wtedy ojciec przyprowadził pana porucznika Gospodarka z Wojsk Ochrony Pogranicza, 10 lat starszego, o poglądach musztrowych, czyli w sam raz. Czesława w wieku lat 16 chodziła ulicami z mężem pod ramię, mając lat 17 już pchała z uśmiechem wózek dziecięcy po wsi o zabudowie miejskiej.
***
Kiedy Czesława umarła jako zwariowana królewna, na rynku jej dawne koleżanki plotkowały trochę z wyższością, ale i ze strachem: z naszej półki biorą. I ta Czesława nagle przestawała być tylko starą wariatką, świętą od ratowania psów i kotów; śmierć i niehonorowy odjazd karabanem ją obmyły.
***
Na trzeci dzień świętość zmarłej jeszcze we wsi wzrosła, gdy z telewizji i gazet ludzie się dowiedzieli, że Violetta umierała sama w wielkim, pustym, zrujnowanym domu po rodzicach, domu, który kiedyś tonął w różach, a ostatnio śmierdział pleśnią, psimi i kocimi kupami, szczurzymi też. Jej pokój podobno zawalony był zbutwiałymi sukniami – mówi znajoma Czesławy – tiul po dotknięciu sypał się w pył. Czesława złamała nogę – tak podali w telewizji – i położyła się na łóżku, a Violetta była zbyt dumna, żeby zawołać o pomoc, więc obie zmarły jednocześnie, prawdopodobnie na zator.
No a dzisiaj patrzcie to – mężczyzna pod kioskiem uderza ręką w pierwszą stronę gazety – jest zdjęcie Violki w trumnie. Stoją w kilku pod kioskiem, sini z zimna, bo śnieg w Kotlinie Kłodzkiej, ubrani jak Charles Aznavour w latach 70., i patrzą, a tam Violka w białej krynolinie uśmiecha się spokojniutko z fotomontażu, w pełnym makijażu trumiennym, i piszą w gazecie, że życzyła sobie być pochowana w sukni balowej po matce Janinie, bufetowej. Violetta śpiewała kiedyś z Charlesem Aznavourem w Las Vegas, podczas rewii w Casino de Paris, gdzie była rezydentką, mieszkała w największym hotelu w mieście, hotelu Dunes, na którego frontonie był 20-piętrowy neon z napisem Violetta Villas, że jak Czesława Cieślak to pierwszy raz zobaczyła, to się rozryczała do spłynięcia makijażu.
***
Budynek Postępu, spółdzielni dziewiarskiej, jest na sprzedaż, na rynku stoi figuratywny Jan Nepomucen, piękny i poniemiecki, za jego plecami pomnik bojowników o wolność i demokrację, uwspółcześniony koroną przyspawaną do orła białego, w tle hotel, który się zapalił 20 lat temu i stoi wypalony, na dachu mając zegar wieżowy wskazujący niezmiennie pięć po pierwszej, zardzewiały.
Kino Violetta przy głównej ulicy było na jej zawołanie, pani sobie, pani Violetto, rewię tam otworzy – zachęcał rozentuzjazmowany wójt – z piórami, z girlsami, z baletem męskim. Schody. Praca miała być dla okolicy. Violetta była wierząca, można nawet powiedzieć, że łatwowierna – męża drugiego w Ameryce rzuciła, restauratora, bo był zły, kiedy się za długo modliła, podarł jej obrazek z Miłosierdziem Pańskim, nie chciał słyszeć o ślubie kościelnym, zabraniał jej w dresie chodzić i wróżyć z kart kelnerkom – takie wspomnienia krążą po wsi. Więc Violetta uwierzyła w rewię, ale się szybko z tym pomysłem wypaliła, jak hotel przy rynku. Raz tylko wystąpiła z recitalem, z Janem Nepomucenem w tle, i ludzie pamiętają, jak krzyczała na akustyka: to jest dźwięk studzienny, a ma być, cholera, jak w kościele.
Ona już wtedy była chora – mówi dworzanin od psów, kotów i szczurów – śpiewać nie umiała. Wpadła w złe towarzystwo. Chciała zostać świętą. Ciągle narzekała na stado żmij, które ją otacza. I wciąż psy i koty u siebie na wzgórzu zbierała, i kozy, śmierdziało, robaczyło się, zdobywało jej dom pokój po pokoju.
A potem zbrakło królewnie pieniędzy, bo nie umiała liczyć, i za długo spała, bardzo długo potrafiła spać, a wtedy psy zjadały kozy i koty, koty zjadały młode szczury, szczury zjadały psom szczeniaki, psy zjadały się same.
***
W latach 50. uciekła do Szczecina, do szkoły muzycznej, a potem do Wrocławia i Warszawy, a gdy ją ojciec Bolesław i mąż pojechali za kudły przyciągnąć na wieś, w obronę wziął ją sam dyrektor szkoły muzycznej. Violetta opisała to w pamiętniku. Syna wychowywali jej rodzice, Violetta go kiedyś zaprosiła do Casino de Paris i widział ją w piórach, tiulach, perłach, a na scenę wjeżdżała białym Jaguarem.
Szli z matką ulicami Los Angeles, wspominał syn w pamiętniku, i zrywali pomarańcze prosto z drzew. A potem, po latach, przyjechał do niej na wieś z wielkanocną święconką, ale wyszła jej garderobiana, pani Ela, i oznajmiła, że matka nie chce go widzieć. Postawił koszyczek pod bramą i odszedł, Violetta stała w oknie, szczekało kilkadziesiąt psów.
***
Kiedy w 2006 r. królewnę ze wzgórza zabrali do psychiatryka, ludzie we wsi myśleli, że już sobie pościeliła. Psy jej ze wzgórza zabrali, dworzanie zostali zwolnieni z pracy, tylko pani Ela, garderobiana, znienawidzona na wsi, wierzyła, że pańcia wróci.
Raz tylko jeden potem wyszła na miasto, wspomina koleżanka, w wielkim kapeluszu, na rynek, do siostry Wandy, która szła na pielgrzymkę do Częstochowy, i wnuka mojego zobaczyła. To twój? – pytała – też mam takiego, tylko go od siedmiu lat nie widziałam. I posmutniała pod makijażem. Mówi koleżanka: I ja sobie myślałam, patrząc na nią, o Jezu Chryste, wobec Boga wszyscy równi.
Od kiedy wróciła z Ameryki – nie miała jeszcze czterdziestki – ciągle się żaliła na życie. A przecież miała rodzinę pod bokiem, kilkadziesiąt metrów od wzgórza: pierwszy brat dostał ataku serca za kierownicą auta i się rozbił na śmierć – pamięta wieś. Z bratem pogodziła się ostatnio przez telefon, dzwoniąc z drugiego końca ulicy, ale wkrótce potem brat umarł. Szwagra, męża siostry Wandzi, nienawidziła, bo rozpowiadał po wsi o Grzesiu. Poszedł raz szwagier na wzgórze, a Czesława mówi: zaczekaj, zawołam Grzesia. I wchodzi oswojony szczur. Wandzia umarła cztery lata temu, Violetta nie przyszła na pogrzeb. Czesława przyszła nocą, rano na grobie siostry leżały kwiaty i paliły się świece.
***
Violetta Villas umarła w wieku 73 lat, a pod bramę jej domu przychodzą całkiem obcy ludzie zapalać znicze, ktoś powiesił wieniec z napisem: „a gdy mnie powołasz w wieczności progi, pomnij na me pieśni o Jezu drogi”. A ktoś inny przysięgał zamarły z przerażenia, że widział siedem szczurów, jak się wyprowadzały. Obwąchały ludziom nogi i poszły w kierunku potoku.