Kultura

Dźwięk tybetańskiej trąby

Rozmowa z Antonio Banderasem

Antonio Banderas (ur. w 1960 r.) – aktor i reżyser urodzony w Maladze. Zagrał w sześciu filmach Pedro Almodovara (na zdj. z tym reżyserem w tle). Antonio Banderas (ur. w 1960 r.) – aktor i reżyser urodzony w Maladze. Zagrał w sześciu filmach Pedro Almodovara (na zdj. z tym reżyserem w tle). BEW
Hiszpański aktor opowiada o doświadczeniach Latynosa w Hollywood, powrocie do Almodóvara, optymizmie i miłości
Z Eusebio Poncelą w „Prawie pożądania” Pedro Almodovara (1987 r.)East News Z Eusebio Poncelą w „Prawie pożądania” Pedro Almodovara (1987 r.)
Banderas w „Desperado” Roberta Rodiqueza (1995 r.)East News Banderas w „Desperado” Roberta Rodiqueza (1995 r.)

Janusz Wróblewski: – Jak się pan czuł, wracając po 21 latach do grania u Pedro Almodóvara?
Antonio Banderas: – Jakbym wracał do korzeni. Razem stawialiśmy pierwsze kroki w La Movida Madrilena – kontrkulturowym ruchu, który wybuchł po śmierci Franco. To był czas nieustannego eksperymentowania i przekraczania granic. Nie zawsze przyjemny. Grając arabskiego terrorystę geja w „Labiryncie namiętności” albo patologicznego mordercę w „Prawie pożądania” bałem się, że to zostanie źle przyjęte zwłaszcza przez moich rodziców, którzy i tak z trudem tolerowali syna aktora. Przyjechałem z biednej Andaluzji do Madrytu spięty, zafascynowany dziwnym, nieznanym mi dotychczas światem transgresji, skandalu, wyuzdania. Tworzyliśmy coś na kształt sekty. Wstępowało się do kościoła Almodóvara. Aktor musiał wierzyć w każde jego słowo i w to, co robił.

Był wymagający jako guru?
Bardzo. I niesłychanie precyzyjny. Musiał kontrolować wszystko: kolory, kostiumy, makijaż, łącznie z grubością blatu i odległością stołu od ściany na scenie. Aktorom za bardzo nie pozwalał rozwijać skrzydeł. Nawet gdy przychodziłem na plan z głową pełną pomysłów. Nie, nie, nie, stopował, ty nie powinieneś mieć pomysłów. Od pomysłów jestem ja. Rano masz być świeży, wypoczęty, a reżyserię zostaw mnie. Gdy graliśmy jak natchnieni, a jemu się nie podobało, że wazon stoi nie tam, gdzie powinien, przerywał w połowie zdania.

To deprymujące.
Warunkiem takiego oddania jest bezgraniczne zaufanie do reżysera. Gdyby w podobny sposób zachowywał się twórca bez charyzmy czy błysku geniuszu, nikt by za nim nie stanął. A jemu pozwalano na wszystko. Jasne, że jego despotyzm doprowadzał nas to do szału. Ale na miłość boską, jakież on tworzył dzieła!

Wasze drogi w końcu się rozeszły. Pan zrobił karierę w Hollywood. Almodóvar pozostał w Hiszpanii, zdobył Oscara. Powroty przyjaciół po latach bywają trudne?
Nie straciliśmy ze sobą kontaktu. Od czasu do czasu widywaliśmy się, dzwoniliśmy do siebie, rozmawialiśmy o dalszych planach. Zdjęcia do „Skóry, w której żyję” poprzedzały dwa miesiące intensywnych prób. Moja żona dziwiła się, dlaczego tak długo? Po co aż tyle przygotowań? Pedro nie chciał nikogo zamęczyć, tylko udomowić, oswoić ze sobą, wprowadzić w klimat filmu.

Bardzo się zmienił?
Obawiałem się tego. Co innego prywatne rozmowy, co innego wspólna praca po tak długiej przerwie. Upłynęło sporo czasu, każdy coś przeżył i to musiało jakoś oddziaływać na naszą psychikę, na myślenie o sztuce. Po pierwszym dniu prób Pedro odciągnął mnie na bok. Wiesz co, zagadnął, ty się w ogóle nie zmieniłeś. Jakby nie było tych lat. Lubił mnie drażnić i dalej robił to samo.

Bariera pękła?
Tak. W sensie artystycznym jego kino stało się bardziej formalne, minimalistyczne. Pozbył się tych wszystkich barokowych ornamentów, wariackich dygresji, poszedł w kierunku japońskiej ascezy. Jako człowiek pozostał niezmieniony. Jest głębszy, poważniejszy, zainteresowany bardziej sprawami ostatecznymi. Ale to ten sam Almodóvar: poszukujący, niezadowolony z siebie, łamiący nieustannie zasady kina. W trakcie zdjęć wiele razy namawiałem go, żeby zrobił komedię jak za dawnych czasów, żeby ludzie mogli się pośmiać. Powygłupiajmy się, prosiłem, jeszcze trochę, zanim się zestarzejemy. Ale on wolał tonację serio.

W „Skórze, w której żyję” gra pan chirurga plastycznego opętanego ideą stworzenia nowego człowieka, kogoś takiego jak doktor Frankenstein. Co pana zaskoczyło?
Ten film jest bardziej almodovarowski niż sam Almodóvar. To jakby koncentrat z całej jego twórczości; wyciśnięty sok z wszystkich fobii, przemyśleń, emocji artysty. Aktor, który styka się z tym po raz pierwszy, może odczuwać pewien lęk. No bo jak zagrać szekspirowską scenę, kiedy zaraz potem mamy meksykańską operę mydlaną? Przerabiałem to nieraz. Mnie to nie dziwi. Wiem, że to działa. Na początku publiczność zawsze ma kłopot z ogarnięciem takiej formy. Sytuacje wydają się niepowiązane, nie wiadomo, o co chodzi, jak w labiryncie. Widz zerka na sąsiada, który kiwa potwierdzająco głową, że obaj oglądają straszliwe gówno. Aż tu nagle bum. Wszystko się układa.

 

 

Fabuła „Skóry” jest bardzo precyzyjna i niesłychanie myląca.
Dla mnie narracja Almodóvara jest równorzędnym bohaterem jego filmów. Prowokuje do stawiania mocnych pytań. W tym przypadku przez pierwszą godzinę każdy się głowi, kim jest kobieta, którą lekarz trzyma zamkniętą u siebie w domu. Jaka ich łączy relacja? Czy chce ją zamordować? W części drugiej padają odpowiedzi. Inne, niż się spodziewaliśmy. Albo to kupujemy, albo nie. Taki jest Almodóvar. Za to go kocham.

Gra pan człowieka wycofanego, trzymającego nerwy na wodzy, bardzo skupionego, niemalże beznamiętnego. Dlaczego to było takie ważne?
Kiedy czytałem scenariusz, chodziły mi po głowie różne myśli. Pedro jest geniuszem, więc chciałem go zaskoczyć czymś ekstra. Zaprezentować wszystkie umiejętności. Jak zwykle mnie pohamował. Nie, nie, nie, przyjacielu, nie musisz niczego robić na siłę. Powstrzymaj emocje. Zagraj to na zimno, bez szarżowania. Miał oczywiście rację, bo w ten sposób ciemna strona bohatera została ukryta. Brak gwałtownych reakcji na twarzy, spokojne ruchy upodabniają go do zwykłego lekarza rodzinnego. Nie czuć, że to demon, psychopata, istny potwór. Tak samo maskował się Joseph Fritzl, który co niedziela chodził do kościoła, wydawał się miłym, sympatycznym sąsiadem, a w piwnicy przez 24 lata więził i gwałcił swoją córkę. Kiedy po raz pierwszy obejrzałem film Almodóvara, postać, którą gram, skojarzyła mi się z dźwiękiem tybetańskiej trąby obrzędowej. Jednostajny, niski, budzący trwogę głos.

Przydało się panu do czegoś amerykańskie doświadczenie?
Musiałem o nim zapomnieć. W Hollywood wymagają od aktora wciąż tego samego. Wystarczy, że ktoś zabłyśnie jako czarny charakter. Zostaje nim do końca świata. Podobam się jako latynoski kochanek? Będę go grać wiecznie. Producenci uważają, że skoro perfekcyjnie przygotowany hamburger już raz się sprzedał, ludzie tym chętniej kupią go ponownie. Nie ma więc potrzeby niczego ulepszać. Powrót do Almodóvara proponującego oryginalne, niepowtarzalne, ręcznie przygotowane danie, był wyrwaniem z rutyny, podziałał jak ożywczy łyk wody.

Tymczasem po powrocie do Hollywood zagrał pan kota w butach w animacji 3D.
Otrzymuję różne propozycje. Ważne, żeby być uczciwym wobec samego siebie. „Kota w butach” bardzo lubię. Przyjechałem do Ameryki bez znajomości angielskiego. A teraz podkładam głos w tym języku. Nie ma się czego wstydzić. Zdarza mi się występować dla pieniędzy (na przykład w reklamach, co zapewne w Polsce zostało zauważone). Ale to inna bajka. Nie zapominam o prawdziwym rozwoju. Trzy lata temu zerwałem kontrakt z moim dotychczasowym agentem. Czułem, że zmusza mnie do robienia rzeczy, na które nie miałem już ochoty. W nowej agencji doświadczony szef udzielił mi niezawodnej rady: „Dzieciaku, wiesz, co jest najważniejsze w tym biznesie? Najważniejszą rzeczą jest mówić nie. Musisz się tego nauczyć”. Zaraz potem zagrałem u Woody’ego Allena, Stevena Soderbergha, Jean-Jacques’a Annauda.

O Latynosach krążą bardzo różne, najczęściej sprzeczne opinie: że trudniej im się przebić, że są traktowani gorzej w Hollywood, mimo że hiszpańskojęzyczna widownia w Stanach stale się powiększa.
Jest dużo lepiej niż w latach 80. i 90. ubiegłego wieku. Podczas kręcenia „Królów Mambo” jeden z kubańskich aktorów odradzał mi robienie kariery w Ameryce. Zwyczajowo Latynosi i czarni byli obsadzani w rolach przestępców, narkomanów, gangsterów, psychopatów. Na nic innego nie można było liczyć. Dzięki takim przebojom jak „Desperado”, „Evita”, „Maska Zorro” coś się zmieniło. Wytwórnie filmowe uwierzyły, że możemy być dobrzy nie tylko grając złych ludzi. Amerykańskie społeczeństwo też się otworzyło. Hiszpanie zajmują dziś eksponowane stanowiska w Senacie, Sądzie Najwyższym, rośnie nowe, wykształcone pokolenie. Kino reaguje na te zmiany.

Myśli pan jeszcze o reżyserskiej karierze?
Aktor jest interpretatorem czyjejś wizji, rzadko ma coś wspólnego z wykreowanym na ekranie uniwersum. A reżyser świat tworzy, odpowiada za niego. Tak przynajmniej rozumiem ten zawód. Dlatego kręcę rzadko i tylko jeśli mam coś do powiedzenia. Na początku przyszłego roku zaczynam swój trzeci film „Solo”, o traumie pułkownika wracającego z Afganistanu. Zdjęcia planowane są w Hiszpanii.

Pana małżeństwo z Melanie Griffith uchodzi za wzór lojalności i trwałości. Nawet terapia odwykowa żony nie naruszyła waszego związku. Ma pan jakąś receptę na szczęście?
Jesteśmy optymistami. Niczego nie ukrywamy przed sobą. Jeśli pojawia się problem, staramy się go wspólnie rozwiązać. Wspierałem ją w trakcie leczenia. Nie nadużywała alkoholu, tylko proszków. Wyszła naprawdę z ciemnego tunelu. Nie jest już młoda, lecz wciąż pozostaje wielką aktorką. Gra teraz u Nicka Cassavetesa. Ma plany. Jaki stąd wniosek? Uratowała nas miłość. Przez to, co przeszliśmy, cała rodzina stała się silniejsza.

Z jeszcze większym optymizmem patrzy pan w przyszłość?
Żyjemy w trudnych czasach. Niech pan spojrzy, ilu nieszczęśliwych ludzi kręci się po ulicach. Są wściekli, bez pracy, nienawidzą tych, co mają pieniądze. Demokracja nie spełniła ich oczekiwań. Państwo im nie pomaga. Elity zamknęły się w swoim gronie. Media przestały kontrolować polityków. O losach całego świata decydują jakieś banki. Nie wydaje się panu, że jako społeczeństwo doszliśmy do ściany? Że coś się kończy? Może czeka nas rewolucja taka jak w północnej Afryce, gdzie bieda i niesprawiedliwość doprowadziły do wrzenia i upadku reżimów? Dziś ludzie komunikują się bardzo szybko. Czujemy się ze sobą związani bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Myśli pan, że sztuka odgrywa w tym jakąś rolę?
Artyści mogą wspierać pokrzywdzonych, ale to nie rozwiąże sytuacji. W Hiszpanii jest 5 mln bezrobotnych. Grecja, Portugalia przeżywają gospodarczą zapaść. Historia uczy, że takie napięcia kończą się wybuchem niezadowolenia. I dopiero potężny wstrząs przynosi zmiany.

Wyobraża pan sobie własne życie bez luksusowych samochodów i wielkiego majątku?
Kiedy przyjeżdżałem do Ameryki jako 30-letni chłopak, nie miałem grosza przy duszy. Problemem było zapłacenie czynszu. A jednak czułem się szczęśliwy.

*

Antonio Banderas (ur. w 1960 r.) – aktor i reżyser urodzony w Maladze. Marzył o piłkarstwie. Jego ojciec był policjantem, matka nauczycielką. Zagrał w sześciu filmach Pedro Almodóvara. Na początku lat 90. wyjechał do USA. Ważniejsze filmy: „Desperado”, „Filadelfia”, „Evita”, „Maska Zorro”, „Frida”, „Shrek 2”. Obecnie gra w kolejnym wyreżyserowanym przez Almodóvara, wchodzącym właśnie na polskie ekrany, filmie „Skóra, w której żyję” (na fot. z Pedro Almodóvarem).

Polityka 38.2011 (2825) z dnia 14.09.2011; Kultura; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Dźwięk tybetańskiej trąby"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną