Trwa setny Festiwal Wagnerowski w Bayreuth. Legendarne święto muzyczne, w teatrze zaprojektowanym przez kompozytora, zostało zainicjowane w 1876 r., jednak początkowo festiwale nie odbywały się co roku, a po II wojnie światowej nastąpiła kilkuletnia przerwa, więc jubileusz przypada dopiero w tym roku.
Fani Wagnera mogą tym razem obejrzeć kilka najważniejszych dzieł scenicznych swojego idola (z wyjątkiem wczesnych oper, których się tu nie wystawia, oraz Tetralogii) w reżyserii m.in. Christopha Marthalera, Stefana Herheima czy 33-letniej Kathariny Wagner, prawnuczki kompozytora, która wraz z przyrodnią siostrą Evą Wagner-Pasquier kieruje obecnie festiwalem.
Jednak uwagę światowych agencji zwróciła sensacja spoza scenicznego nurtu: 26 lipca w miejscowej Stadthalle wystąpiła Israel Chamber Orchestra, grając dzieła Mahlera, Mendelssohna oraz „Idyllę Zygfryda” Wagnera. Nie pierwszy raz pokazali się tu muzycy związani z tym krajem: trzy lata temu wystąpiła założona przez Daniela Barenboima East-Western Divan Orchestra, złożona z młodych Izraelczyków i Palestyńczyków, także z Wagnerem w programie. Ale tym razem po raz pierwszy był to zespół reprezentujący oficjalnie Izrael i finansowany przez jego rząd. Przypomnijmy, że wykonywanie muzyki Wagnera jest tam nieoficjalnie zakazane (wprowadziła tę zasadę jeszcze w 1938 r. późniejsza Filharmonia Izraelska). Zubin Mehta i Daniel Barenboim próbowali przemycać go do programów swoich występów, spotykali się jednak z potępieniem opinii publicznej.
W Bayreuth bilety na koncert Izraelczyków rozeszły się jak świeże bułeczki, a publiczność przyjęła go owacją na stojąco.
Odgonić hitlerowskiego ducha
Co prawda, wnukowie kompozytora Wieland i Wolfgang, gdy w 1951 r. objęli kierownictwo wznowionego festiwalu po odsunięciu ich matki Winifred, zagorzałej nazistki, starali się usilnie – a od śmierci Wielanda w 1966 r. kontynuował to sam Wolfgang – odgonić hitlerowskiego ducha. Zarzucano im jednak, że czynią to przesadnie, usuwając w cień prawdę. W 2008 r. sędziwy Wolfgang przekazał pałeczkę córkom, a parę miesięcy po jego śmierci w zeszłym roku, inaugurując kolejny festiwal, młodsza z nich, Katharina, paradująca po Bayreuth w dżinsach lub skórzanych spodniach – w przeciwieństwie do dostojnych gości z kanclerz Angelą Merkel na czele – zapowiedziała otwarcie rodzinnych archiwów i pełne ujawnienie bolesnej przeszłości.
Ta przeszłość to głównie osobiste związki jej rodziny z Hitlerem, wielbicielem muzyki Wagnera. Wieland, Wolfgang i ich siostry Friedelind i Verena nazywali w dzieciństwie przyszłego führera wujkiem Wolfem, ich matka w 1923 r. słała mu do więzienia paczki żywnościowe i papier, na którym napisał „Mein Kampf”.
W wywiadzie dla izraelskiego dziennika „Jediot Ahronot” Katharina wyznała, że jeszcze gdy była dzieckiem, pytano ją, czy jej babka była kochanką Hitlera. „Nie wybierasz rodziny, w której przychodzisz na świat. (...) Myślę, że w kwestii związków Winifred z nazizmem wiele pytań nadal pozostanie bez odpowiedzi”. Dla Izraelczyków, którzy odmawiają słuchania lub grania Wagnera, ma pełne zrozumienie. Na pytanie, czy chciałaby wystawić któreś z dzieł swego przodka w Izraelu, odparła, że chętnie, ale tylko jeśli zostanie zaproszona. Tymczasem to ona przybyła na koncert Izraelczyków i słuchała ich z pierwszego rzędu.
W reportażu telewizji ARD muzycy Israel Chamber Orchestra stojąc przed Wahnfried, willą Wagnerów, mówią, że Wagnera i Hitlera chyba szlag by trafił, gdyby ich zobaczyli i wiedzieli, że będą tu grać muzykę twórców żydowskich. Pełne zwycięstwo po strasznych czasach.
Hitlera trafiłby szlag, ale czy Wagnera? Jego obsesyjny antysemityzm nie przeszkadzał mu w cenieniu żydowskich muzyków, jeśli byli dobrymi wykonawcami. Gdy okazało się, że premierą „Parsifala” ma dyrygować kapelmistrz dworu monachijskiego Hermann Levi, Wagner próbował wymusić, by ten najpierw się ochrzcił, ale ostatecznie zaakceptował wykonanie, co więcej, zaprzyjaźnił się z dyrygentem (Levi był jednym z niosących jego trumnę na pogrzebie). Gdy w 1863 r. sam poprowadził koncert we Wrocławiu, nie przeszkadzało mu, że pieśń miłosną Zygmunda z „Walkirii” zaśpiewał pod jego batutą kantor synagogi reformowanej, kompozytor i znakomity tenor Moritz Deutsch.
Z czystej zawiści
Pamflet „Żydostwo w muzyce” Wagner wydał początkowo pod pseudonimem K. Freigedank (Wolnamyśl) w założonym jeszcze przez Roberta Schumanna piśmie „Neue Zeitschrift für Musik” w 1850 r., a w rozszerzonej formie i już pod własnym nazwiskiem w 1869 r. Tekst narodził się z czystej zawiści, w reakcji na recenzję z paryskiej premiery opery Giacoma Meyerbeera „Prorok” w 1849 r. Jej ogromny sukces był powodem tak ostrego zwrotu przeciw kompozytorowi, który przecież zaledwie kilka lat wcześniej bardzo pomógł Wagnerowi, zarówno finansowo, jak i w wystawieniu w Dreźnie w 1842 r. jego młodzieńczej opery „Rienzi” (w której zresztą Wagner wziął z Meyerbeera całkiem niemało). W pierwszym wydaniu pamfletu nazwisko Meyerbeera co prawda nie pada, jednak widoczne jest, że to on był pretekstem do rozważań o „żydowskim smaku”.
Drugim kompozytorem, którego Wagner zwalczał w tym tekście, był Mendelssohn – absolutne jego przeciwieństwo, klasyk w epoce romantyzmu, prominent niemieckiego życia muzycznego; wówczas nie żył już od trzech lat. Wagner zapewne nie wybaczył mu, że gdy wysłał doń swoją młodzieńczą symfonię, ten nie odpowiedział. O autorze „Snu nocy letniej” napisał więc, że był niezwykle utalentowany i kulturalny, ale całkowicie wtórny. Konkluzja: ta wtórność, a Żydzi jakoby tylko do niej mają być zdolni, infekuje sztukę niemiecką.
Jeśli jednak chodzi o ten konkretny przypadek, bliskie prawdy są chyba słowa publicysty „Guardiana” Toma Service’a: „By móc przeprowadzić swą rewolucję muzyczną i społeczną, Wagner potrzebował zniszczyć Mendelssohna”. Ten czarny PR mu się zresztą niestety udał: przez lata twórczość Mendelssohna była, nie tylko w Niemczech, uznana za niewartą słuchania.
Żaden miłośnik Wagnera nie może też zanegować faktu, że ten tekst (i inne) jest z ducha protonazistowski, że można w nim przeczytać np., iż Żydzi mają w sobie coś immanentnie obcego, co jest dla „nas” odpychające. Wciąż też trwa dyskusja, co Wagner miał na myśli, pisząc w ostatnim akapicie, że Żydzi mogą się wyzwolić przez „samounicestwiającą, krwawą walkę” (selbstvernichtenden, blutigen Kampfe) i że powinni zniknąć (tu wieloznaczne słowo Untergang) jak Ahaswer – Żyd Wieczny Tułacz. Brzmi to niemal jak „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, lecz jednak chwilę wcześniej pada pozytywna ocena przykładu publicysty Ludwiga Börne’a, który przyjął chrzest.
W życiu prywatnym kompozytor również postępował niegodziwie: zdradzał pierwszą żonę najpierw z Mathilde von Wesendonck, żoną swojego dobroczyńcy (dzięki temu romansowi powstały pieśni do jej słów oraz „Tristan i Izolda”), a potem z późniejszą swoją drugą żoną, Cosimą, córką Franza Liszta; tę zaś odebrał przyjacielowi i admiratorowi, dyrygentowi Hansowi von Bülow. Pełen pychy uważał, że wszystko mu się należy. Znał swoją wartość jako artysty i wiedział, jakie emocje potrafi wzbudzać.
Wotan jak Wagner
A jednak znał i swoje wady. Libretta jego dramatów muzycznych, zwłaszcza Tetralogii, wbrew powszechnym sądom nie są apoteozą germańskości. W małostkowym, chciwym i kochliwym Wotanie, w pewnym sensie odpowiedniku Zeusa czy Jowisza, Wagner poniekąd sportretował siebie. Problemy, z jakimi Wotan się boryka, są całkiem współczesne, łącznie z potrzebą sfinansowania budowy Walhalli, wspaniałej siedziby, która wraz z całym jego światem i tak w końcu upadnie. Ostatecznie wszyscy tu przegrywają, więc jakaż to apoteoza? W librettach Wagner wykazał o wiele silniejszy instynkt moralny niż w życiu: pycha i próżność zawsze zostają tu ukarane.
A przy tym ubrał owe treści w muzykę, która wciąż zadziwia intensywnością. Ta intensywność i monumentalizm jednych rażą, innych infekują. Twórczość ta ma wielu wspaniałych wykonawców właśnie wśród Żydów, od Brunona Waltera po wspomnianego Daniela Barenboima, jednego z największych dziś propagatorów muzyki Wagnera: w La Scali, gdzie Barenboim jest głównym gościnnym dyrygentem, ale przede wszystkim w kierowanej przez niego berlińskiej Staatsoper, gdzie ustanowił w 1996 r. odbywające się na wiosnę święto muzyki Wagnera – Festtage. Wagner jest wystawiany także na pozostałych berlińskich scenach, Deutsche Oper i Komische Oper, ale tu ma miejsce specjalne.
– Dzieła Wagnera budzą ambiwalentne uczucia, bo słuchacz czuje się manipulowany szantażem emocjonalnym. I tak jest w istocie: Wagner manipuluje. Polega to na tym, że nie sposób tu oddzielić emocji od racjonalizmu, spontaniczności od kalkulacji – tłumaczy Barenboim.
Dlatego wielu jest zdania, że słuchając Wagnera można zapomnieć o jego pismach – jego muzyka opowiada całkiem inną historię i stanowi integralny, zamknięty świat. Znamienne, że Wagner nie znalazł kontynuatorów ani naśladowców. Ten świat należał wyłącznie do niego.
Tabu przełamane
U nas postrzeganie Wagnera też ewoluuje. Jeszcze w 2003 r. dyrektor Opery Wrocławskiej Ewa Michnik, gdy zabierała się do wystawiania Tetralogii w formie superwidowisk w Hali Stulecia, gdzie niegdyś przemawiał sam Hitler, także spotkała się z dezaprobatą. Po zakończeniu cyklu na łamach miesięcznika „Odra” (1/07) Jan Pychowicz pisał: „Nie rozumiem, jak na ten największy chyba symbol nacjonalistycznego szaleństwa Niemców można wydawać państwowe pieniądze przeznaczone na kulturę, zwłaszcza w mieście, gdzie stan komunikacji drogowej w centrum przypomina niemal ten z lat powojennych”.
Jednak tabu zostało przełamane. W Sopocie dwa lata temu „Złoto Renu” zagrano w Operze Leśnej, nawiązując do przedwojennych tradycji odbywającego się tam Festiwalu Wagnerowskiego. W marcu „Holendra tułacza” w Operze Narodowej wyreżyseruje Mariusz Treliński.
Towarzystwo Wagnerowskie, które powstało we Wrocławiu w 2003 r. (przewodniczącym jest prof. Donat Dejas, dyr. Ewa Michnik jest honorową członkinią), w czerwcu zorganizowało po raz pierwszy w Polsce kongres Międzynarodowego Towarzystwa Wagnerowskiego: przyjechało 550 delegatów z 15 krajów, którzy mieli możność zwiedzić kilka ważnych miejsc Dolnego Śląska, wysłuchać koncertów oraz spektakli – Wagnerowskiego „Parsifala” (niedawna premiera została dobrze przyjęta przez prasę i melomanów) i „Króla Rogera” Szymanowskiego.
Za rok kolejny kongres odbędzie się w Pradze, a za dwa lata, w dwustulecie urodzin kompozytora – w Lipsku, gdzie się urodził. Wtedy dyskusje na jego temat zapewne znów się wzmogą.