Janusz Wróblewski: – Przyjaciele oswojeni z pańską wyobraźnią mówią, że zapomina pan w czasie reżyserowania o jedzeniu, spaniu, zmęczeniu. Film jest całym pańskim życiem?
Terry Gilliam: – Codzienność mi ciąży. W rannym wstawaniu, spożywaniu posiłków, gadaninie, chodzeniu na spacer, kładzeniu się z powrotem do łóżka niczego ciekawego nie widzę. Im bardziej się starzeję, tym mocniej mi to doskwiera. Rozwijanie projektów mobilizuje, odrywa od rutyny. Uwielbiam obmyślać elementy bajkowych fikcji. Im głębiej się angażuję w pracę, tym trudniej wraca mi się do normalności.
„Brazil”, „Dwanaście małp”, „Parnassus” przytłaczają rozbuchaną scenografią, surrealistycznymi kostiumami. Niełatwo wychwycić szczegóły. Jeszcze trudniej połapać się w szalonych zasadach rządzących tymi światami.
To okazja do pobawienia się w Boga. Moi bohaterowie są tak samo ważni jak sceneria, którą projektuję. Istnieje tu silna więź. Rekwizyty, kolory, pejzaże nie są tylko tłem. Stanowią część historii. A dlaczego nie skupiam się na każdym drobiazgu osobno? Dlaczego piętrzę materialne przeszkody i przeładowuję przestrzeń dziwnymi przedmiotami? Takie wrażenie powstaje, ponieważ rzadko używam długich obiektywów. Zamiast eksponować jakieś efektowne detaliki, staram się panować nad całością. Nie po to, aby zadziwiać czy szokować, tylko żeby alternatywne światy na swój sposób przypominały ten, w którym żyjemy.
Rzeczywistość pana nudzi?
Nudzi mnie monotonia, brak uwagi i wrażliwości. Realność pełna jest rzeczy, które rozpraszają, dezorientują. Oglądamy wiele obrazów, które sobie przeczą. Rozmaite idee oraz koncepcje wzajemnie się wykluczają. Poznajemy historie, religie, mity zupełnie do siebie niepasujące. Wszystko się miesza, wywołując wrażenie absurdu. W wielu filmach, które dziś powstają, artyści starają się nazwać ten chaos, niestety przeważnie w uproszczony sposób. Ja przewrotnie zmierzam w odwrotnym kierunku.
Dlaczego pańscy bohaterowie – mimo że ogromnie tego pragną – mają problemy z wyrwaniem się z piekielnego labiryntu? A część marzy, żeby w nim pozostać?
Sam też się tak zachowuję. Ciągle za czymś gonię, lecz nie jestem w stanie nigdzie uciec. Myślę, że jest to uczciwe przedstawienie sytuacji człowieka, który się po prostu gubi. I żyje w kilku wymiarach jednocześnie. Sny wydają się wtedy intensywniejsze niż inne doznania. Twory wyobraźni biorą górę nad medialnym przekazem. Równolegle, gdzieś w głębi duszy, rozlega się dzwonek alarmowy, że jest się zwierzyną łowną na polowaniu. Tylko w „Brazil” wyjątkowo pojawia się happy end.
W „Parnassusie” również.
Tu z pułapki, jaką życie zastawia na każdego, udaje się wyrwać szesnastoletniej córce doktora Parnassusa i uratowanemu z rąk rosyjskiej mafii Tony’emu. Są to jednak postaci drugoplanowe, mieszczuchy nieuwikłane w grę wyobraźni. Natomiast starzec Parnassus, który zawarł pakt z diabłem, pozostaje uwięziony w świecie magii. Jest niewolnikiem gabinetu osobliwości i wyczarowywanych tam historii. Nie ma chyba drugiego bohatera bardziej przypominającego mnie. Naszym wspólnym przekleństwem jest niemożność wyrwania się z kręgu własnych urojeń i obsesji. To mój najbardziej osobisty film. Nawiasem mówiąc, niezależnie, czy pisywałem scenariusze sam, czy nie, wszystkie są autobiograficzne.
„Las Vegas Parano” też mówi o panu? Sądziłem, że to opowieść o przygodach Huntera S. Thompsona, legendarnego reportera, prekursora stylu gonzo, który inspiracji poszukiwał w narkotykowych zwidach.
No tak, to jego biografia. A co jest ze mnie? Depresja, której się nabawiłem, tracąc resztki wiary w American Dream. Rozczarowanie mitem zachodniej cywilizacji stanowi ważne doświadczenie mojego pokolenia. Mieliśmy zmieniać świat. Trochę nam się udało. Nigdy jednak nasza utopia się nie spełniła. Ameryka nie stała się ziemią obiecaną. Książka Thompsona pojawiła się w momencie, kiedy ten mit się walił. Do władzy doszedł Nixon, wojna w Wietnamie nabierała rumieńców, traciliśmy naszą niewinność. Wyjechałem w proteście do Anglii, żeby od tego koszmaru uciec.
Był pan idealistą, wierzył w pokój, miłość i rock and rolla. A kiedy okazało się, że marzenia łatwo podlegają manipulacji i prowadzą do przemocy, poświęcił się pan tworzeniu różnych wersji dystopii, czyli czarnych wizji przyszłości.
Niezupełnie, nie tak prosto. Moi amerykańscy koledzy buntownicy wierzyli w teorię domina. Trzeba przenieść ognisko rewolucji do Stanów, a momentalnie cała struktura znienawidzonego kapitalizmu się rozpadnie. Wietnam zostanie uratowany, władzę przejmą dobrzy ludzie, USA zamieni się w raj. Mnie trudniej było w to uwierzyć. Nie byłem tak naiwny. Studiowałem politologię. Przeczuwałem, czym się to może skończyć. Kto wie jednak, czy gdybym nie potrafił wyrazić swojego gniewu w sztuce, nie walczyłbym z policją na ulicach.
W pana filmach często pojawiają się smoki, zamki, zbroje, rycerze okrągłego stołu. Dlaczego, tworząc alternatywne światy, tak chętnie korzysta pan z symboliki średniowiecza?
Tamta ikonografia przypomina pod wieloma względami western. Jest król, czyli szeryf, są dobrzy i źli rycerze, czyli kowboje. Mamy wyrazistą hierarchię, rozumiemy sytuację i postaci. Zaczynałem od rysowania karykatur politycznych. W satyrze obowiązują podobne reguły. Odwołanie do archetypów wzmacnia uniwersalizm. Na przykład w „Fisher King”, filmie rozgrywającym się współcześnie w Nowym Jorku, od początku kładłem nacisk na postać Perry’ego, bezdomnego szaleńca owładniętego pragnieniem odnalezienia świętego Graala. Wprowadziłem postać Jacka Lucasa, tajemniczego mieszkańca bezdusznego wieżowca ze stali i szkła. Dla kontrastu dodałem wideotekę. Wszystkie elementy musiały nieść szersze znaczenie. Nie chciałem kręcić bezpiecznej, obyczajowej komedii w stylu Woody’ego Allena, do czego mnie namawiano.
Wielu pańskich bohaterów zachowuje się jak Don Kichot. Co pana pociąga w tej postaci?
Don Kichot próbuje naprawić świat. Nie daje się ograniczać rzeczywistości. Wierzy w swoją magiczną moc. Postrzega świat w odmienny sposób niż otoczenie. Cudowniejszy, tragiczniejszy. Jest milion rzeczy, które definiują czyjś świat. Ostatecznie sprowadza się to do pytania, co jest realne lub co się za takie uznaje. Istnieje wiele sposobów definiowania rzeczywistości. Niektórzy dążą do prawdy, inni do tego, żeby było ciekawiej, jeszcze inni po prostu błądzą. O tym właśnie staram się opowiadać. Chodzi o to, by sztuka skłaniała ludzi do myślenia i żeby pobudzała wyobraźnię. Współczesne kino nie zostawia przestrzeni dla wyobraźni, wszystko jest z góry określone, dopowiedziane do końca. Mnie interesują filmy, które pozwalają widzom interpretować po swojemu, co zobaczyli. Dobrze, jeśli każdy zachowa własny obraz w głowie.
Don Kichot był romantykiem, ale przedstawiając jego przygody Cervantes równocześnie go kompromitował. To postać smutna i groteskowa, szalona i obłąkana.
Tragedia Don Kichota następuje dopiero w momencie odzyskania przez niego zdrowego rozsądku, kiedy na łożu śmierci przyznaje się Sancho Pansie, że nigdy nie był błędnym rycerzem, a romanse, które czytał, wpędziły go w szaleństwo. Paradoks polega na tym, że zdrowie psychiczne, jasność umysłu w końcu go zabijają. Wcześniej czuł się szczęśliwy. Nie zauważał nawet, że cały świat uważa go za wariata. Miał misję do spełnienia, życie nie wydawało mu się bezbarwne i powtarzalne. Sądzę, że każdy sposób, który czyni je ciekawszym czy atrakcyjniejszym, zasługuje na pochwałę. Zachowanie Don Kichota budzi więc mój szacunek. I nie wydaje mi się on postacią tragiczną ani przegraną.
Od kilkunastu lat zmaga się pan z kłopotami produkcyjnymi, uniemożliwiającymi sfilmowanie książki Cervantesa. Wciąż wierzy pan jednak, że ten film powstanie?
10 lat temu nie udało mi się nakręcić „Człowieka, który zabił Don Kichota” z prostej przyczyny. Rozchorował się Jean Rochefort, któremu powierzyłem główną rolę. Nie mógł wsiąść na konia, bo powiększyła mu się prostata. Wcześniej doszły problemy z niesprzyjającą aurą, która zniszczyła sprzęt, oraz z fatalną lokacją. Niedaleko miejsca, gdzie kręciliśmy, było lotnisko, z którego startowały F16. Cały czas jednak podejmuję starania. Niewiele brakowało, by rok temu produkcja ruszyła ponownie, ale w ostatniej chwili ktoś się wycofał i zabrakło pieniędzy. Wiadomo, że film nie będzie realizowany w Hollywood, lecz w niezależnym studiu, i że nie zagra już w nim Johnny Depp. Jego miejsce zajmie Ewan McGregor. W tytułowej roli pojawi się Robert Duvall. Staram się to wszystko popychać do przodu, na razie nie brakuje mi energii, ale jeśli się to przeciągnie o kolejne 10 lat, niewykluczone, że poczuję się na tyle zmęczony i zdrowy na umyśle, że dam sobie spokój.
Nie lubi pan Hollywood. Niektórzy uważają jednak, że najlepsze filmy zrobił pan właśnie tam, w żelaznym, produkcyjnym reżimie.
Na „Fisher King”, „Dwanaście małp” i „Las Vegas Parano” dostałem od Amerykanów więcej pieniędzy. Łatwo było je zrobić. Nikt się nie wtrącał do scenariuszy. Inna sprawa, że były świetnie napisane. Czy pod względem artystycznym są lepsze od reszty moich filmów? Na pewno odniosły większy sukces kasowy. Miały spory budżet na promocję. Dzięki temu zobaczyło je więcej osób. „Fisher King” przez 6 tygodni znajdował się nawet na pierwszym miejscu box office. Ja jednak wyżej sobie cenię „Parnassusa”, którego nakręciłem poza hollywoodzkim systemem. Podobnie z brytyjsko-kanadyjską „Krainą traw”, którą publiczność odrzuciła. Większość wręcz tego filmu nienawidzi, a ja uważam go za jeden z ważniejszych w karierze. To kwestia gustu.
Jaka jest pana ulubiona bajka?
„Nowe szaty cesarza” Andersena. Prosta, czysta baśń o tym, czym jest życie. Dziecko, które ma odwagę krzyknąć, że król jest nagi, to jedyna postać zachowująca ostrość widzenia. Inni kłamią, coś udają, są zdezorientowani. Tylko dziecko stać na szczerość.
Ono udowadnia dorosłym, że są szaleńcami?
Szaleństwo widać w sposobie postrzegania świata przez błaznów. Natomiast dziecko dostrzega sedno rzeczywistości. Reszta niby też ma wyobraźnię, ale działa pod presją otoczenia. Dziecko mówi prawdę. Ze mną jest tak samo. Staram się mówić i pokazywać prawdę, nawet jeżeli nie jestem czegoś do końca pewien. W postrzeganiu świata przez dzieci jest coś imponującego. Bawiąc się ciągle się uczą. Każda nowa rzecz stanowi dla nich niespodziankę. Starość wygasza spontaniczność. Świat wydaje się jednowymiarowy, pozbawiony tajemnicy, wiadomo, co się kryje za kolejnymi drzwiami. Jednym z moich ulubionych filmów jest „Toto bohater” Jaco van Dormela, o staruszku, któremu się wydaje, że skradziono mu życie. Uważa, że dawno temu w szpitalu podmieniono jakoby noworodki i przez pomyłkę nie trafił do swoich rodziców. Mógł być kimś wielkim, człowiekiem sukcesu, a stał się pechowcem, któremu nic w życiu nie wyszło.
Na tym polega obłęd?
W języku angielskim „insane” to dziwne słowo. „Sane” oznacza człowieka zdrowego na umyśle. Przedrostek „in” sugeruje, że chodzi o kogoś jeszcze zdrowszego. Dlaczego w tym wypadku myślimy o szaleńcu – nie wiem. O tym dziwnym zjawisku, gdy trudno wyznaczyć granice między zdrowiem psychicznym a chorobą, jest właśnie „Brazil”. Bohater walczy z totalitarnym systemem, jest absolutnie normalny. Wszyscy biorą go jednak za szaleńca.
Wiem, że nie znosi pan pytań o Monty Pythona. Mimo wszystko zapytam: praca w grupie to była naprawdę świetna zabawa?
Tak. Było nas sześciu i wszystko musieliśmy robić sami. Chodziło o to, żeby się nawzajem rozśmieszyć. Nie mieliśmy na głowie żadnych dyrektorów, producentów wykonawczych, nie kontrolowano nas nawet przy montażu. Demokratycznie dzieliliśmy się obowiązkami. Nie zawsze wychodziły z tego dobre skecze. Niektóre odcinki były słabe. Żeby się potem nie zadręczać, umawialiśmy się, że zapominamy o wszystkim i nigdy do tego nie wracamy.
Ponieważ my tu w Polsce ciągle narzekamy, że nie otrzymujemy informacji z pierwszej ręki, chciałbym na koniec zapytać, jaki jest sens życia?
Może życie samo w sobie nie niesie żadnego sensu? Może to my mamy mu nadać jakąś wartość? Przykro mi, nic więcej na ten temat nie umiem powiedzieć.
rozmawiał Janusz Wróblewski
Terry Gilliam urodził się i wychował w Minnesocie, ale jako dojrzały twórca zrzekł się amerykańskiego obywatelstwa i przyjął brytyjskie. Początkowo związany z Latającym Cyrkiem Monty Pythona, gdzie tworzył krótkie animacje i kolaże. Samodzielnym debiutem reżyserskim była surrealistyczna komedia „Jabberwocky”, parodiująca średniowieczne romanse. Wielokrotnie nagradzany. Otrzymał m.in. nominację do Oscara za scenariusz „Brazil”, wygrał festiwal w Toronto („Fisher King”). Jego filmy pokazywano w Cannes („Las Vegas Parano”), Wenecji („Nieustraszeni bracia Grimm”) i Berlinie („Dwanaście małp”). Znakiem rozpoznawczym jego kina jest groteskowo-barokowa estetyka, mieszanie fantazji z realnością, liczne nawiązania do historii kultury i baśni.