Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Długi film o zabijaniu

Polskie kino mocniej zaangażowane

Akcja filmu „Lincz”, podobnie jak „Dług” oparta jest na zdarzeniach autentycznych. Akcja filmu „Lincz”, podobnie jak „Dług” oparta jest na zdarzeniach autentycznych. Kino Świat / materiały prasowe
Co ma wspólnego „Dług” Krzysztofa Krauzego z wchodzącym właśnie na ekrany „Kretem” Rafaela Lewandowskiego? W obydwu filmach, i jeszcze w paru innych z ostatnich sezonów, zabijają ci, którzy czują, że są słabsi.
„Kret”, nowy film o zabijaniu.Kino Świat/materiały prasowe „Kret”, nowy film o zabijaniu.
W „Zwerbowanej miłości” Tadeusza Króla, już w prologu oglądamy dobrane towarzystwo osobników o mało sympatycznych twarzach.Best Film/materiały prasowe W „Zwerbowanej miłości” Tadeusza Króla, już w prologu oglądamy dobrane towarzystwo osobników o mało sympatycznych twarzach.

W tytule nie bez powodu znalazło się nawiązanie do głośnego dzieła Krzysztofa Kieślowskiego z końcówki Peerelu, które było mocnym głosem przeciwko karze śmierci. „Krótki film o zabijaniu” pokazywał, mówiąc w wielkim skrócie, że egzekucja młodego człowieka skazanego wyrokiem sądu na śmierć jest niemal taką samą zbrodnią jak popełnione przez niego z zimną krwią morderstwo. Dzisiaj w naszym prawodawstwie, podobnie jak niemal we wszystkich cywilizowanych krajach, kary śmierci już nie ma. Tymczasem wyroki, i to bez nakazu sądowego, wykonuje się ostatnio coraz częściej na ekranie.

Dwa lata temu ogromnym powodzeniem cieszył się debiutancki film Borysa Lankosza „Rewers” według scenariusza Andrzeja Barta. Recenzenci mieli pewien kłopot z precyzyjnym określeniem gatunku – dramat z elementami farsy, tragedia z happy endem czy może czarna komedia? Tak czy inaczej czasy stalinizmu potraktowane w sposób niebanalny, z pominięciem najbardziej zużytych klisz i schematów. Co zaś było w tej historii najbardziej zaskakujące, to fakt, że jedna z głównych bohaterek, wybrana na ofiarę przez cynicznego ubeka, wcale bezwolną ofiarą być nie zamierza. Dodajmy, że jest ona dobrze wychowaną młodą kobietą, wypieszczoną przez matkę i babcię, strzegące jak świętości tradycyjnych wartości inteligencko-mieszczańskich, które z taką bezwzględnością zwalcza nowy ustrój.

Funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, awansowany plebejusz, jest przybyszem z obcego świata, świadomym siły systemu, który za nim stoi. A jednak słaba inteligentka, którą gwałci, także w jak najbardziej dosłownym sensie, potrafi wyjść z opresji, po prostu podając intruzowi silną truciznę, pozostałość po przejętej przez komunistyczną władzę należącej niegdyś do jej rodziny aptece. Jak pamiętamy, słabe kobiety potrafią też pomysłowo pozbyć się ciała nieboszczyka, umieszczając szczątki w fundamentach budowanego właśnie Pałacu Kultury i Nauki, co można było potraktować jako zdarzenie w pewnym sensie symboliczne.

W zachwytach nad filmem, absolutnie zasłużonych, chyba nikt z piszących nie próbował moralnie oceniać czynu potomkini aptekarskiego rodu, przyjmując, że było to morderstwo w słusznej sprawie. Z podobną tolerancją mieliśmy do czynienia w innych przypadkach. Dość przypomnieć, że „Dług” Krzysztofa Krauzego, oparty na autentycznych zdarzeniach, sprawił, że ludzie, którzy byli pierwowzorami bohaterów, skazani na długoletnie więzienie, wcześniej odzyskali wolność. Okazało się, że sugestywny przekaz filmu może wpływać na decyzje podejmowane w rzeczywistości.

W obronie własnej

W bliższych nam czasach toczy się akcja filmu „Lincz”, podobnie jak „Dług” opartego na zdarzeniach autentycznych. Młodego reżysera Krzysztofa Łukaszewicza w samosądzie, do jakiego doszło we Włodowie, najbardziej interesowały zachowania małej społeczności wobec zła, które uosabia miejscowy bandzior, zagrażający bezbronnym ofiarom. W realu był to osobnik zdecydowanie prymitywny, ponad połowę życia spędził w więzieniach, gdzie ponoć czuł się najlepiej, ciesząc się szacunkiem innych skazanych. Tymczasem w filmie pojawiła się próba psychologicznego pogłębienia jego sylwetki. Widzimy, że ma jakieś, najprawdopodobniej urojone, porachunki z urzędami, pisze pisma, na które nie dostaje odpowiedzi, ponadto w swym naturalnym środowisku nie może liczyć na akt łaski. Jest potępiony i odrzucony. Jakby postać z kart powieści Dostojewskiego przenieść w realia spokojnej polskiej wsi.

Chłopi czują się coraz mniej pewnie w swoich domach. Tymczasem policja nie tylko odmawia pomocy, ale wręcz zachęca do samosądu. „Nie umiecie sobie poradzić z jednym dziadkiem?” – zapyta kpiąco funkcjonariusz, i to zdanie znajdzie się też w filmie. Próbują więc sobie poradzić, zapewne nieświadomie odwołując się do dawnego plemiennego prawa do samoobrony. Zabijanie człowieka, pokazane w tym filmie w sposób drastyczny, robi duże wrażenie. Można sobie wyobrazić, że całkiem podobnie eliminowano złego odmieńca w czasach, kiedy nie posługiwano się jeszcze łopatami, lecz maczugami.

Ale naprawdę film zaczyna się dopiero po mordzie, kiedy wkracza dotychczas nierychliwy wymiar sprawiedliwości i uczestnicy linczu zostają aresztowani, a potem sądzeni (o czym w swoim czasie szeroko informowały media). Reżyser nie ukrywa, że próbuje stanąć po stronie oskarżonych, którzy jego zdaniem działali w sytuacji ostatecznego zagrożenia, więc zasługują co najwyżej na łagodną czy wręcz symboliczną karę. Prokurator wykonujący swoją rutynową robotę, w zgodzie z literą prawa, jest w „Linczu” osobą bodaj najmniej sympatyczną, pomijając oczywiście zakatowanego przestępcę.

Reżyser w majowym wydaniu miesięcznika „Kino” mówił o doskonałym odbiorze filmu przez publiczność nie tylko w Polsce. Podczas projekcji na festiwalu w Kijowie scenę linczowania publiczność powitała gromkimi oklaskami. Nie wiadomo, czy u nas, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, zdarzały się podobne sytuacje. „To oczywiście przykład reakcji skrajnej – tłumaczył Łukaszewicz – ale mam nadzieję, że obejrzawszy »Lincz«, widzowie zrozumieją, że ludzie ze wsi, pozostawieni sami sobie, są bardziej skłonni do działań skrajnych… Nie ma miejsca na relatywizm, dobro jest dobrem, zło złem”. Można by jeszcze dodać, że w tych okolicznościach nikt nie powtarza ewangelicznego hasła: zło dobrem zwyciężaj.

Wszyscy są uwikłani?

Zbiorowym mrocznym bohaterem kilku powstałych w ostatnich latach filmów są tajemniczy „oni”. W „Zwerbowanej miłości” Tadeusza Króla, która niemal niezauważona przemknęła przez ekrany kin, już w prologu oglądamy dobrane towarzystwo osobników o mało sympatycznych twarzach, którzy popijając drogi alkohol nasłuchują wiadomości o zbliżających się obradach Okrągłego Stołu. Jest początek 1989 r., ich świat się wali, ale bynajmniej nie wyglądają na przegranych. „Niech sobie biorą władzę – tłumaczy jeden z byłych pracowników wiadomych służb – my i tak będziemy rządzić, bo mamy na nich haki”. „Każdy każdego trzyma za jaja – dodaje inny – ale jak będziemy mieli teczki, to nikt bez nas niczego nie zrobi”.

Film opowiada o pewnej prowokacji, której celem jest właśnie przejęcie teczek zdeponowanych w wiedeńskim banku. Co się udaje, ale nie do końca, ponieważ użyta w akcji zwerbowana prostytutka wykręca swym zleceniodawcom numer i zwiewa z zasobami do dalekiego Sydney. Napisy końcowe informują, że nie zrobiła z nich użytku, ale to znaczy tylko tyle, że w każdej chwili może zmienić zdanie. Los wielu ludzi w rękach byłej prostytutki – niezła perspektywa. Jak już wspomnieliśmy, film poległ w kinach, ale wydany na DVD miał zdaje się większe powodzenie, o czym świadczyłyby internetowe opinie, w przeważającej części bardzo pozytywne.

„Oni mogą wszystko” – mówi w „Uwikłaniu” Maja Ostaszewska, grająca rolę młodej prokurator prowadzącej sprawę pewnego morderstwa, którego motywów przyjdzie jej szukać w coraz bardziej odległych czasach PRL. Do takiej konstatacji dojdzie wskutek serii zdarzeń, których wagi w pierwszej chwili nie jest w stanie zrozumieć. Przypuszczalnie, gdyby w jednej z pierwszych scen ktoś spytał ją, czy dawni agenci przeszkadzają jej w pracy, odpowiedziałaby bez namysłu, że w żadnym wypadku. Wkrótce jednak przekona się, że nie tylko ona prowadzi śledztwo.

Do akcji wkracza pewien prezes firmy konsultingowej z trudną do ukrycia przeszłością esbecką. (W biurze ma szafy z teczkami posegregowanymi wedle listy grzechów głównych popełnionych kiedyś przez osoby inwigilowane przez służby). Stara się osaczyć niedoświadczoną panią prokurator, a niewykluczone, że w razie potrzeby – po prostu zlikwidować. Na razie proponuje łapówkę za szybkie zamknięcie sprawy. Podczas spotkania, w restauracji na statku cumującym w pobliżu Wawelu, pani prokurator z przerażeniem skonstatuje, że wszyscy goście w lokalu są na usługach esbeka.

 

Z panią prokurator współpracuje w śledztwie policjant, były kolega z roku i były kochanek. Ostatecznie to on bierze sprawę w swoje ręce i niczym mściciel z amerykańskiego filmu rozwala z naładowanego elektroniką karabinu maszynowego (są takie na wyposażeniu policji?) okropnego esbeka i jego wrednego asystenta. Mocny koniec. Ale nie wyjdziemy z kina pokrzepieni, że ostatecznie sprawiedliwość zatriumfowała, nic to, że nie w majestacie prawa. Policjant wykonawszy brudną robotę sięga bowiem po telefon komórkowy i melduje krótko „Zrobione!”, a potem odjeżdża motocyklem w siną dal. Komu meldował, na czyje właściwie zlecenie działał i kto tu jeszcze jest uwikłany?

Redaktor naczelny „Gazety Polskiej” osobiście napisał komentarz, w którym powitał reżysera w klubie trzeźwo patrzących na rzeczywistość. Nie ma pewności, czy na takie właśnie przyjęcie liczył Bromski, w końcu jego film jest tylko sprawnie zrealizowanym sensacyjnym kawałkiem z wystrzałowym zakończeniem. Niemniej konstatacja, że wszyscy są uwikłani, a „wiadome siły” wciąż zagrażają, przypada do gustu głównie zwolennikom teorii spiskowych.

Mamy też pierwszego trupa w filmie o lustracji. Autorzy powstających wcześniej scenariuszy inspirowanych sporami o tzw. teczki nie uciekali się do aż tak drastycznych chwytów. Osąd miał pozostawać sprawą widzów, traktowanych niczym ława przysięgłych, przed którą odbywa się proces. Jerzy Stuhr w „Korowodzie” trochę ułatwił sobie zadanie, każąc nam z góry wierzyć, że oskarżony o współpracę zacny profesor był bardziej ofiarą niż sprawcą zła. Zresztą zgrzeszył wiele lat temu, w młodości, powodowany nie żadnymi tam ideologicznymi pobudkami, tylko zazdrością o dziewczynę, w której się kochał. Film nie wzbudził większego zainteresowania, mimo że podejmował gorący temat.

Krecia robota

Z żywszym przyjęciem spotkała się natomiast „Rysa” Michała Rosy, gdzie sprawa winy nie była do końca rozstrzygnięta. Żona dowiaduje się, że jej mąż, z którym przeżyła kilkadziesiąt lat, był podstawionym agentem, mającym śledzić na zlecenie służb jej ojca, zasłużonego profesora, podejrzewanego o sprzyjanie opozycji. Czy jednak wystarczającym dowodem winy jest zeznanie starego esbeka? Nic nie jest ostatecznie przesądzone, niemniej rysa na portrecie małżeńskim pozostaje już na zawsze.

Podobną sytuację wyjściową mamy w „Krecie” Rafaela Lewandowskiego (Rafael wziął się stąd, że debiutujący w fabule reżyser jest synem emigrantów osiadłych we Francji). Też rodzina na pierwszym planie, ale tutaj ojciec i syn. Ojciec (Marian Dziędziel – czytaj s. 70), dzisiaj drobny biznesmen, importujący z Francji towar marnej jakości do śląskich sklepików, w przeszłości był działaczem Solidarności, w najtrudniejszych dla związku czasach potrafił stanąć na czele strajku. Niezłomny, nieustraszony stał się żywą legendą i do dziś cieszy się wielkim poważaniem w górniczym środowisku. Do czasu jednak, gdy pojawia się pogłoska, że był agentem o pseudonimie Kret, cały czas na usługach esbecji.

Oryginalność scenariusza filmu Lewandowskiego polega na tym, że do tajemnicy ojca zostaje dopuszczony syn. Ciężar przeszłości przenosi się na barki następnego pokolenia, które nagle dowiaduje się, że jego poczucie bezgrzeszności i niewinności wcale nie jest tak bezwzględne, jak się dotychczas wydawało. Bo może się na przykład okazać, że ojcowie popełniali grzechy także w trosce o ich przyszłość, dla ich dobra. Z taką sytuacją musi się w „Krecie” zmierzyć syn, grany przez Borysa Szyca. Gdy świadomość niezawinionej winy do niego dociera, postanawia pomóc ojcu. Co doprowadzi go do byłego esbeka, którego rola jest bardziej perfidna, niż pierwotnie sądził.

Esbek, zagrany świetnie przez Wojciecha Pszoniaka (który specjalizuje się ostatnio w czarnych charakterach, Gomułka w „Czarnym czwartku”, ubek w „Małej maturze”), przekazuje synowi teczkę kompromitującą jego ojca, która jest tylko częścią jego zbiorów. Resztę chowa z miną mówiącą – o, a tu mam haki na innych byłych bohaterów, którym się wydaje, że mogą spać spokojnie. Skoro wymieniam „Kreta” w serii nowych filmów o zabijaniu, to niestety, chcąc nie chcąc, zdradzam, jak się rzecz skończy, za co z góry przepraszam tych, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

To jest siła słabych

Kino obsługuje zbiorową podświadomość – jak mawiał nasz niezapomniany mistrz Zygmunt Kałużyński, trafnie streszczając w krótkim zdaniu sens teorii, które uczeni filmolodzy wykładają w długich traktatach. Może zatem omawiane filmy to temat nie tylko dla krytyka, lecz także, a może nawet przede wszystkim, dla psychologa społecznego? Tym bardziej że w naszym najnowszym kinie o zabijaniu mieliśmy w ostatnich sezonach więcej interesujących seansów. Dość przypomnieć „Matkę Teresę od kotów” Pawła Sali (młodociani bracia mordują matkę, scenariusz powstał na kanwie autentycznych zdarzeń), „Chrzest” Marcina Wrony (z przejmującym zakończeniem, kiedy to przyjaciel zabija przyjaciela, waląc go w głowę kamieniem i podtapiając w rzece), po „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego, w którym w realiach mrocznego PRL pojawia się motyw z naturalistycznej sztuki Karola Huberta Rostworowskiego „Niespodzianka” – rodzice z chciwości przez pomyłkę zabijają własnego syna.

Pierwsze spostrzeżenie, jakie się narzuca, jest takie, że filmy te znacznie więcej mówią o zabijających niż o zabijanych. Drugi wniosek jest zapewne istotniejszy – otóż zabijający bynajmniej nie demonstrują swej siły. Wręcz przeciwnie, najczęściej czują się słabsi i pozostawieni sami sobie. Jak próbujący sił w biznesie sympatyczni chłopcy z „Długu”, którym nie był w stanie pomóc ani wymiar sprawiedliwości, ani rodzina, ani Kościół. Albo jak syn szantażowanego przez bezwzględnego esbeka weterana Solidarności z „Kreta”.

Te filmy, choć różnej jakości, mówią chyba coś ważnego przynajmniej o części naszego społeczeństwa; o braku poczucia bezpieczeństwa, nieuświadomionych lękach i skrywanej agresji.

Polityka 32.2011 (2819) z dnia 02.08.2011; Kultura; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Długi film o zabijaniu"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną