Janusz Wróblewski: – Jest pani pierwszą skandynawską reżyserką, która zdołała się przebić do światowej czołówki. W Europie przed panią bodajże tylko Francuzka Agnes Varda i Czeszka Vera Chytilowa osiągnęły międzynarodowy sukces.
Anja Breien: – Pół wieku temu mało kto wierzył, że reżyserkom można zaufać. Żeby przekonać producentów, że dam sobie radę, musiałam stawać na głowie, udowadniać, że nie urodziłam się na Księżycu. Oprócz talentu i naturalnych umiejętności kierowania ludzkim zespołem w tej profesji potrzebna jest brutalna siła przebicia, co pomniejsza czy dyskredytuje w oczach mężczyzn wyobrażenie o tzw. kobiecości. Kwestionuje stereotyp słabszej płci, podporządkowanej męskiej dominacji.
Jakiego jeszcze typu trudności musiała pani pokonać, rozpoczynając karierę przeszło 30 lat temu?
W latach 60. odnosiłam sukcesy jako dokumentalistka, za krótkie formy dostawałam nagrody w Oberhausen, w Wenecji. Wszyscy mnie ostrzegali, że fabuła wymaga jednak innych umiejętności. Nie mogąc zebrać budżetu, poszłam do dyrektora państwowego studia NorskFilm i zapytałam, czy wierzy, że nie zmarnuję miliona koron, jaki pochłonie mój debiut. Bardzo się zdziwił, że poza uzyskaniem dyplomu szkoły filmowej mam jeszcze jakieś dodatkowe ambicje. Sądziłam, że go nie przekonam.
Macie długą tradycję wspierania ruchów emancypacyjnych, co chyba ułatwiało start?
Wtedy reżyseria była całkowicie zmaskulinizowanym zawodem, zresztą nadal jest, chociaż nie w takim stopniu jak za czasów nowej fali. Będąc pionierką, pokonując przeszkody, z jakimi artystki nie miały odwagi wcześniej się mierzyć, ryzykowałam wiele. Inni patrzyli na to podejrzliwie. Byłam pierwszą Norweżką, która ukończyła IDHEC, słynną szkołę filmową w Paryżu. Na dobry początek skreślono mnie z listy kandydatów na reżyserię i przesunięto na wydział montażu. Poskarżyłam się rektorowi. Dostałam pożyczkę od rządu norweskiego na studiowanie reżyserii, a nie innego kierunku. Usłyszałam, że i tak mam szczęście. Jeśli sobie poradzę, wtedy może pozwolą mi studiować to, co chcę. Chcieli mnie zniechęcić.
Dlaczego?
Bo kobiety po kilku miesiącach rezygnują, zachodzą w ciążę. Ich miejsce jest w domu, z dziećmi przy mężu. Stąd czerpią energię, motywację. A kariera? Przecież to nie jest ich specjalność. Nie dałam za wygraną. Uparłam się, że zdam egzamin. Dopisało mi szczęście. Zadanie polegało na tym, żeby w ciągu sześciu godzin rozwinąć pomysł na scenariusz filmu fabularnego. Punkt wyjścia był taki, że spóźnia się pociąg. Pasażerowie się niecierpliwią. Co dalej? Traf chciał, że znałam sztukę teatralną norweskiego dramaturga Johana Borgena, o grupie aktorów, która nudzi się na stacji kolejowej. Pociąg nie nadjeżdża, więc oni urządzają tam próbę. Dochodzi do rozmaitych spięć i konfliktów. Francuzi nie mogli jej znać. Postanowiłam ją streścić. Dostałam najlepszą ocenę. W ten sposób zostałam studentką reżyserii.
Bardzo sprytnie, a co z wyrzutami sumienia?
W przerwie wakacyjnej wróciłam do Oslo, skontaktowałam się z autorem sztuki. Opowiedziałam całą historię. Bardzo zadowolony, pogratulował mi sukcesu. Poczuł się dumny, że jego dzieło znalazło uznanie w oczach francuskich filmowców.
Dlaczego zdecydowała się pani zostać reżyserką?
Mój ojciec był spawaczem. Całe życie pracował w stoczni, lecz kiedy ukończył 50 lat, zaczął pisać powieści. Będąc w moim obecnym wieku, nauczył się malować. Zrobiłam o nim film dokumentalny „Góra”. Moja babka, zajmując się utrzymaniem domu i wychowywaniem dzieci, zawsze znajdowała czas na fotografowanie. Jej z kolei poświęciłam fabułę „Solvorn”. Sztukę, można powiedzieć, mam w genach. Nie chciałam powtarzać ich wyborów. Do kina przekonałam się po zobaczeniu „Na wschód od Edenu” Elii Kazana, ekranizacji powieści Johna Steinbecka. Nie mogłam po niej spać. Moment rzucania kamieniem w matkę przez Jamesa Deana uświadomił mi, że kino potrafi wyrażać emocje o wiele głębsze niż w życiu. Potem obejrzałam „Tam, gdzie rosną poziomki” i „Siódmą pieczęć” Bergmana. Wiedziałam już, że muszę robić filmy. Po maturze znalazłam pracę jako script-girl, zdjęcia odbywały się na zachodzie Norwegii w miejscowości Alesund. Tam trafiłam na „400 batów” François Truffauta. I wpadłam.
Wiele pani filmów podejmuje wątek wykluczenia, trudnej roli kobiet w paternalistycznym społeczeństwie. To wciąż aktualny problem?
Punkt widzenia kobiet różni się od męskiego. Bardzo trudno to opisać, łatwiej poczuć. W szkole, oprócz propagandowych dokumentów Leni Riefenstahl, nie pokazywano nam filmów realizowanych przez kobiety. Czułam się jak bezdzietna matka z masą fantastycznych ojców. Nowofalowi twórcy, którzy w tamtej epoce święcili triumfy, niespecjalnie zajmowali się psychologią kobiet. To były raczej egocentryczne popisy autorów obsesyjnie zapatrzonych w swój wąski, intelektualny świat. Do wyjątków należały opowieści o nieco innej wrażliwości, jak „Pociąg” Jerzego Kawalerowicza – jeden z najwspanialszych dramatów, jaki wtedy obejrzałam. Poświęciłam mu analizę na pierwszym roku studiów.
Najsłynniejszym pani dokonaniem jest trylogia filmowa „Żony” – historia przyjaźni trzech przyjaciółek, których losy śledzi pani na przestrzeni 30 lat. To miała być odpowiedź na „Mężów” Johna Cassavetesa?
Tak, film bardzo się spodobał, bo pokazywał świat z perspektywy kobiet. Dowcipnie, ironicznie, bez skłonności do ostrej melancholii jak u Cassavetesa. Zamiast mężczyzn, którzy łażą po knajpach i zdradzają swoje partnerki, mówi o potrzebach matek, singielek, które chcą się wyrwać spod męskiej kurateli. Rozmawiają o problemach z ciążą, seksem, nudną pracą i poczuciu odpowiedzialności za własne życie. Siedzą w saunie, łażą po ulicach, wyżalają się przed sobą, próbują kogoś nowego poderwać. Jak na wczesne lata 70. to była naprawdę rewolucyjna wizja. W ówczesnym mizoginicznym społeczeństwie kobiety tolerowano, dopóki nie naruszały męskich przywilejów. Tymczasem ja podważyłam tradycyjny porządek, pokazałam coś nowego, rzeczywistość, o której dopiero zaczęto publicznie debatować.
Wydawało mi się, że kwestia równouprawnienia kobiet w Norwegii została rozwiązana wcześniej. W 1913 r. jako drugi kraj w Europie (po Finlandii) przyznała powszechne prawo wyborcze kobietom.
Społeczeństwo norweskie było najbardziej zamkniętą wspólnotą ze wszystkich krajów skandynawskich. Izolacja została przerwana dopiero w epoce kontestacji. Wtedy pękły bariery kulturowe, a poprawa sytuacji gospodarczej związana z odkryciem ropy naftowej rozpoczęła szaleństwo konsumpcji. Prawdziwym tematem „Żon” są uwarunkowania społeczne zmuszające do odgrywania określonych ról, także seksualnych, co odczuwamy dopiero w momencie, kiedy dotychczasowy porządek zaczyna się walić. Pierwsza część filmu powstała, gdy ogłaszano w Norwegii Rok Kobiet. Wszyscy kibicowali wtedy feministkom, które walczyły nie tylko z niesprawiedliwymi przesądami na swój temat, ale też o więcej miejsc w przedszkolach, lepsze płace, swobodny dostęp do wykształcenia. 10 lat później atmosfera była już lodowata. Dlatego zdecydowałam się nakręcić kontynuację.
Oglądając dziś całą trylogię, wyczuwam w niej bardziej smutek niż euforię związaną ze smakowaniem wolności przez kobiety.
Nie uważam, że moje filmy są smutne. Oglądając „Mężów” pomyślałam, że gdyby bohaterkami Cassavetesa były kobiety, musiałyby odczuwać potworne wyrzuty sumienia. W tym właśnie dostrzegłam potencjał komediowy „Żon”.
Robiąc „Polowanie na czarownice” o nietolerancyjnej wiejskiej komunie i prześladowaniu inteligentnej, niezależnej kobiety w XVII w., czy ibsenowskie w duchu „Arven” o magnacie trzymającym zza grobu władzę w skłóconej rodzinie, znowu wspomagała pani ruch bojowniczek o prawa kobiet?
Koniecznie chce mnie pan zaszufladkować jako wojującą feministkę, ale to nieporozumienie. Z biegiem lat światopogląd się zmienia. Rywalizację męsko-damską trudno mi dziś traktować w kategoriach wojny płci czy walki o seksualną dominację. Sytuacja społeczna również diametralnie się zmieniała. Paradoksalnie reżyserkom trudniej się teraz przebić niż w latach 60. Rozwój przemysłu filmowego, technologii gwałtownie przyspieszył, wymaga doskonalenia specyficznych umiejętności. Dlatego norweskie ministerstwo kultury zamierza wprowadzić parytet podczas egzaminów do szkół artystycznych, czemu osobiście jestem przeciwna. Uważam, że powinno się robić filmy, gdy powstaje dobry scenariusz, a nie dlatego, że ma reżyserować kobieta. Restrykcyjne przepisy szkodzą twórczości. Im jest ich więcej, tym gorzej dla sztuki.
Dlaczego od 15 lat reżyseruje pani wyłącznie filmy krótkometrażowe?
Literaci piszą nie tylko powieści, ale też nowele. Krótkie historie mają w sobie coś magicznego. Wymagają większej dyscypliny intelektualnej, wyrazistego pomysłu, poza tym łatwiej jest doprowadzić do realizacji. Gdy ma się tyle lat co ja, liczy się też, że nie traci się przy ich produkcji więcej niż kilka miesięcy. Mam oczywiście w planach pełne metraże. Scenariusz do jednego napisał włoski scenarzysta Tonino Guerra, współpracownik m.in. Antonioniego, Felliniego i Angelopoulosa. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się do tego tekstu wrócić.
Co jest najważniejsze w życiu kobiety?
Odpowiedzieć jednym zdaniem? Dla mnie jest to robienie filmów. Praca, którą samodzielnie się wybiera. Zawsze chciałam też mieć dzieci. Kłopoty zdrowotne uniemożliwiły mi macierzyństwo. Życie nie zawsze jest dla nas łaskawe. W tym przypadku nie miałam wyboru.
***
Anja Breien (ur. w 1940 r.) – jedna z najwybitniejszych reżyserek europejskich. Debiutowała w 1972 r. czarno-białym dramatem kryminalnym „Gwałt” o procesie robotnika oskarżonego o brutalną napaść na dwie kobiety. Międzynarodową sławę zyskała ironiczną trylogią „Żony” utrzymaną w stylistyce Dogmy. Portret norweskiej rodzinny „Arven” (1979 r.) wyróżniono nagrodą Jury Ekumenicznego w Cannes. Za „Polowanie na czarownice” (1981 r.) otrzymała dwie nagrody w Wenecji. Obok Vibeke Lokkelberg i Laili Mikkelsen współtworzyła kobiece oblicze nowej fali norweskiego kina.