Zorganizowany w zeszłym tygodniu katowicki Kongres Języka Polskiego pokazał, jak wiele jest rozbieżności między normą wzorcową współczesnej polszczyzny a jej praktycznym użytkowaniem. Mówimy różnie – w zależności od środowiska, w jakim funkcjonujemy, sytuacji, w jakiej jesteśmy (oficjalnej czy prywatnej), poziomu wykształcenia. Choć akurat dyplom ukończenia studiów nie przesądza aż tak bardzo o nawykach językowych.
Być w kulturze
Kwestią kluczową okazuje się sposób uczestniczenia w kulturze. Kto ma zwyczaj czytania książek, mówi inaczej niż ten, który nie czyta nic albo czyta tylko tabloidy. Popularne media, zwłaszcza takie jak telewizja komercyjna, nie mają zamiaru krytycznie ingerować w zwyczaje językowe swoich odbiorców – skłaniają się raczej do ich konserwowania, o czym można się przekonać, słuchając konferansjerów transmitowanych imprez rozrywkowych czy celebrytów zapraszanych do studia.
Na kongresie mówił o tym prof. Wiesław Godzic. Celebryci, jak zauważył, mówią tak samo złym językiem jak większość Polaków, a często nawet gorzej, bo koncentrują się głównie na tej funkcji języka, która służy utrzymywaniu kontaktu z publicznością. Stąd mówienie równoważnikami zdań i skłonność do posługiwania się dwoma rodzajami ekspresji: paplaniem albo mruczeniem.
Kultura tabloidowa z celebrytami jako bohaterami masowej wyobraźni to w Polsce zjawisko nowe, które oczywiście ma swój wpływ na kształtowanie współczesnej polszczyzny. Nawet jeśli ten wpływ miałby się ograniczać do manifestowania w sferze publicznej zwyczajów językowych występujących wcześniej głównie w subkulturach czy w kontaktach prywatnych. Jurek Owsiak ze swoim słynnym „sie ma” wcale nie jest tu wyjątkiem – slang młodzieżowy pojawia się przecież coraz częściej poza środowiskami młodych ludzi.
Językoznawcy od wielu dekad i z różnym skutkiem starają się komentować i analizować język młodzieżowy, w którym to przenikanie się sfery prywatnej i publicznej jest regułą. Prof. Jan Miodek przypomniał przy tej okazji myśl patrona duchowego polskiego językoznawstwa Baudouina de Courtenay, wedle którego „język młodzieży to język jutra”. Ten dzisiejszy polski „język jutra” wydaje się jednak wielce osobliwy. Z różnych powodów, także i dlatego, że zdaniem prof. Miodka język młodzieżowy nigdy nie był aż tak ekspansywny jak obecnie. Przenika zatem do mediów, posługują się nim politycy, również ci z partii Jarosława Kaczyńskiego, na przykład kiedy przekonują, że PiS to nie obciach. Ba, pojawia się nawet w kościele – prof. Miodek przytoczył przykład kazania księdza, który zwracał się do wiernych z apelem „musicie być full time z Chrystusem”.
Według Miodka, jedną z cech dzisiejszej polszczyzny młodzieżowej jest właśnie natłok anglicyzmów. Nie dość, że upowszechniło się „wow” jako wyraz entuzjazmu, to jeszcze pojawiają się takie kwiatki, jak „walka Dejwida z Goliatem”. Historycznie rzecz biorąc, angielski stał się następcą dawnych wpływów łaciny, francuskiego, niemieckiego czy rosyjskiego. Różnica polega też na tym, że dawniej obcojęzyczne wtręty znamionowały mowę ludzi wykształconych, dziś natomiast anglicyzmy powtarzane przez młodzież wcale nie muszą oznaczać choćby i znajomości języka angielskiego.
Kolejną osobliwością może być maniera, której ulegają w ostatnim czasie polskie dziewczęta, a którą prof. Miodek za śląskim poetą Janem Goczołem nazwał „umizgliwym seplenieniem”. Otóż dziewczęta owe zamiast mówić „sześć” czy „jedenaście”, wolą powiedzieć „szest”, „jedenastie”. Przyczyna tego zwyczaju, w mowie fachowej zwana półpalatalizacją, pozostaje dla językoznawców tajemnicą. Wiadomo tylko, że na pewno nie chodzi tu o jakieś nowe wpływy języka rosyjskiego.
Nawiasem mówiąc, nie tylko owa półpalatalizacja w języku dziewcząt sprawia trudności interpretacyjne. Język młodzieżowy jest bowiem nie tylko coraz bardziej ekspansywny, ale także coraz szybciej się zmienia i wchodzi w rozmaite relacje z tak zwaną mową standardową. W swoich analizach językoznawcy zdają się zawsze mniej lub bardziej opóźnieni w stosunku do tempa zmian, jakim podlega przedmiot ich badań.
Część obecnych na kongresie uczonych językoznawców w specyfice języka młodzieżowego zauważała głównie przejawy degradacji i niekompetencji językowej. Prof. Aleksander Wilkoń mówił w tym właśnie kontekście o „mowie zdziczenia”.
Inteligent na straży
Według prof. Wilkonia, największym zagrożeniem dla polszczyzny jest abdykacja polskiej inteligencji z roli strażnika poprawności językowej. Prof. Wilkoń narzekał, że upada autorytet ludzi kultury, przez co zanika świadomość normy językowej. Podobnie widzi te sprawy prof. Jadwiga Puzynina: młodzież nie czyta książek, wykazuje zainteresowanie wyłącznie kulturą popularną, która przekształciła się w kulturę konsumpcji i nie wymaga od swoich odbiorców ani jakiejkolwiek refleksyjności, ani wysiłku umysłowego.
Prof. Andrzej Markowski, przewodniczący Rady Języka Polskiego, ciała, które co dwa lata przedstawia parlamentowi raport o stanie polszczyzny, uważa, że mamy dziś do czynienia z dramatycznym rozejściem się tak zwanej normy wzorcowej języka z jego użytkowaniem. Polski język publiczny, powiada profesor, coraz wyraźniej odbiega od normy wzorcowej. Kiedy dawniej poseł na Sejm mówił „rząd rżnie głupa”, przyjmowano taką wypowiedź jako zabieg służący zwróceniu na siebie uwagi opinii publicznej, teraz jednak tego typu frazy mało kogo zdziwią, a zamiast opartego na normie języka publicznego mamy neonowomowę i popisy niekompetencji.
Co w tej sytuacji może zrobić polonista, językoznawca? Otóż zdaniem prof. Markowskiego należy zabiegać, by rektorzy wyższych uczelni wprowadzali nauczanie języka polskiego na wszystkich kierunkach, zaś media publiczne z racji swojej misji zostały zobowiązane do nadawania programów poświęconych poprawności językowej. Poloniści bardzo często mówili na kongresie o kulturze języka, właśnie jako przedmiocie, który winien być nauczany w każdej szkole, ale też używali tego wyrażenia w charakterze hasła wiążącego się z obroną normy i pożądanego wzorca języka.
Można było odnieść wrażenie pewnej bezradności i „branżowego osamotnienia” polonistów w tej kwestii, ponieważ występujący na kongresie niepoloniści (kulturoznawcy, socjologowie, psychologowie) zamiast na zagrożonej normie, koncentrowali się raczej na rozmaitych zróżnicowaniach współczesnej polszczyzny, czyli, mówiąc metaforycznie, na tym, co mówi mowa współczesnych Polaków.
A mówi ona między innymi o tym, że język nam się różnicuje zarówno wtedy, kiedy jest kodem grupowej tożsamości, jak i wtedy, kiedy się radykalnie specjalizuje (na przykład polszczyzna nauk ścisłych, o czym mówił dr Stanisław Bajtlik z Centrum Nauki im. Mikołaja Kopernika). Nawet religia i światopogląd potrafią generować własne odrębne kody językowe. To oczywiste, że inaczej o Bogu powie katolik, a inaczej neopoganin czy „głęboki” ekolog, który zresztą nie będzie mówił o Bogu, ale o Matce Ziemi, energii czy naturze. Mało tego, jak przekonują specjaliści od języka Kościołów i ruchów religijnych, inaczej o tych sprawach mówią katolicy, a inaczej protestanci czy prawosławni.
Oczywiście, także językoznawcy potrafią wychodzić z oblężonej twierdzy, czego dobrym przykładem było kongresowe wystąpienie dr Katarzyny Kłosińskiej poświęcone sposobom mówienia o sprawach publicznych.
Prelegentka, wykorzystując intuicje i badania socjologów, pokazała, jak dziś w Polsce „w myśleniu i mówieniu o państwie splatają się dwie orientacje: orientacja pragmatyczna, traktująca politykę jako sferę działań utylitarnych, nastawionych na realizację interesów i wykonywanych zadań, oraz orientacja aksjologiczna, traktująca politykę jako zestaw treści symbolicznych, uznająca konieczność postępowania zgodnie z kanonem wartości (lub przynajmniej składania publicznych deklaracji przywiązania do wartości)”. Efektem są dwa skrajnie różne sposoby mówienia o polityce: dyskurs etyczny o proweniencji romantycznej oraz dyskurs pragmatyczny.
W pierwszym przypadku polityk przyjmuje rolę misjonarza, a w dyskursie publicznym dominuje tak zwany język godnościowy, który w szczególnych okolicznościach – jak antyrządowe protesty w rocznicę katastrofy smoleńskiej – przeplata się z piętnowaniem przeciwników za rzekomy brak zasad (w użyciu są wtedy takie słowa jak: hańba, podłość, zdrada, plugawy, zakłamanie).
W drugim przypadku sytuacja państwa i społeczeństwa opisywana jest z punktu widzenia klasy średniej, liczy się wolność gospodarcza, dobrobyt jednostki, a „zadaniem polityków jest załatwienie paru spraw dla Polski”.
Te dwa światy polityki, „etyczny” i „pragmatyczny” to nie tylko dwie skrajnie różne wizje państwa i narodu, to także dwa skrajnie różne modele społecznej świadomości i wrażliwości, dwie różne Polski, tym bardziej różne, im bliżej nam do kolejnych wyborów. Bezkompromisowa etyczność i technokratyczna pragmatyczność mają małe szanse, by zbudować jakąkolwiek oś dialogu.
Na szczęście językowe różnice między Polakami nie wynikają wyłącznie z niedających się pogodzić, skonfliktowanych opcji politycznych. Mają bowiem różną naturę, na przykład cywilizacyjną, pokoleniową, środowiskową. Swoje robią tu nowe media z Internetem na czele, tak jak i wspominana wcześniej kultura rozrywki. Swoje robi szkoła, choć często nie nadąża za tempem zmian i bywa, że nauczyciele przestają rozumieć uczniów.
Różnią się od siebie języki prywatne i publiczne, slangi i gwary. Kongres, choć odbywał się na Śląsku, unikał rozpalania emocji związanych z poglądami na temat istnienia bądź nieistnienia odrębnego języka śląskiego, ale na koniec obrad prof. Walery Pisarek przytomnie przypomniał, że choćby w świetle prawa śląska gwara nie jest odrębnym od polskiego językiem. Zresztą, gwar śląskich jest kilka, a nie jedna, co dodatkowo wzmacnia obraz językowych zróżnicowań dzisiejszej Polski.
Funkcjonująca na co dzień polszczyzna nie wydaje się już czymś, co można by przedstawić za pomocą wyobrażenia wielkiego drzewa z grubym pniem symbolizującym normę i standard oraz konarami i gałęziami jako socjolektami (językami grup społecznych) i językami wyspecjalizowanymi. Ta dzisiejsza polszczyzna to bardziej konglomerat i mozaika różnych kodów, niekiedy tak różnych, jakby nie miały ze sobą nic wspólnego. Nie należy jednak ujmować tego wyłącznie w kategoriach jakiejś językowej apokalipsy. Taki jest po prostu obiektywny stan rzeczy, który, rzecz jasna, wymaga krytycznej oceny, nie tylko od naukowców, ale i zwyczajnych użytkowników mowy polskiej.
Co nam zmienia polszczyznę?
Jerzy Sosnowski (pisarz):
Na kongresie zasadniczą siłą byli językoznawcy, sam czułem się tam raczej reprezentantem użytkowników języka, ale i z tej pozycji widać źródła zmian. Pierwsze to radykalizujący się język polityki, który wręcz demoluje nam debatę publiczną. Nawet część posłów nie czuje granicy między prywatną a publiczną polszczyzną – zdarza im się rzucać głupawy dowcip zamiast odpowiedzi na pytanie. Poza tym mamy inflację sformułowań negatywnych, a debata polityczna odbiera szansę na jakiekolwiek zniuansowanie tych negatywów – bo jak to zrobić, jeśli dyskusję zaczyna się od porównania adwersarza z Goebbelsem?
Druga sfera to nowe media, dzięki którym Polacy komunikują się tak intensywnie, jak jeszcze nigdy w historii. Na kongresie trafiła mi się pod tym względem wyjątkowo ciekawa do poprowadzenia sekcja. Otwierający ją dr Jan Grzenia mówił o tym, że skutkiem tej „orgii” komunikowania nie jest bynajmniej wzrost liczby anglicyzmów. Używają ich wprawdzie specjaliści, ale reszta uprawia spontaniczną twórczość językową – terminy angielskie zostają błyskawicznie wchłonięte w system polszczyzny albo wymyślamy dla nich odpowiedniki. Nie przejęliśmy słowa „browser”, mamy własne: „przeglądarka”. Dr Grzenia chwalił też użycie czasownika „czatować”, mimo że przeniesiony został w zupełnie nową sferę życia. Mnie cieszy fakt, że zmiany wniesione do języka przez nowe media są w większości pozytywne. Nawet skrótowość języka komunikatorów i esemesów, którą krytykuje się czasem za zubażanie polszczyzny, pozbawianie jej precyzji, może mieć dobre skutki. Na przykład gdy popatrzymy na nią z perspektywy bohatera innego panelu kongresowego, Czesława Miłosza, któremu zdarzało się krytykować nasz język właśnie za rozlazłość i wodolejstwo.