Mimo że wszyscy spodziewali się takiej właśnie decyzji, krążyły pogłoski, że pod nieobecność innego sławnego Irańczyka, Jafara Panahiego, może zostać źle zrozumiany, bo przykryje głośną aferę polityczną.
WIĘCEJ: Lista laureatów Berlinale 2011
Na szczęście - tak się nie stało. „Nadir and Simon. A Separation” nie dość, że otrzymał Złotego Niedźwiedzia, to jeszcze pięciorgu aktorom w nim występującym przyznano nagrody za najlepsze kreacje. Panahiemu, więźniowi sumienia, którego władze w Teheranie aresztowały i zabroniły wykonywania zawodu przez 20 lat, w niczym to nie zaszkodziło. Przeciwnie.
Ceremonia rozpoczęła się od wniesienia pustego fotela z jego nazwiskiem i wzruszającego wspomnieni,a wygłoszonego przez dyrektora Dietera Kosslicka. W trakcie festiwalu poświęcano mu też wiele uwagi. Były plakaty i manifestacje. Przypomniano „Offside”, nibykomedię o zatrzymanych na stadionie dziewczynach kibicujących drużynie narodowej. W istocie - antyreżimową satyrę na dyskryminację kobiet, brak wolności słowa i fałszywie rozumiany patriotyzm. Panahi otrzymał honorowy tytuł reżysera roku. Odczytano publicznie jego przemycony list skierowany do międzynarodowego środowiska filmowego. Nagroda dla Farhadiego, która mocno współbrzmi z „arabską wiosną ludów”, wzmocniła tylko jego sprawę, a uroczystość zakończenia była symbolicznym gestem solidarności z prześladowanym artystą.
„Nader and Simin. A Separation” to niewątpliwie najlepszy film w błyskotliwie rozwijającej się karierze Farhadiego, który dwa lata temu dał się poznać jako wnikliwy obserwator irańskiej codzienności w nagrodzonym, także w Berlinie (lecz za reżyserię), szokującym dramacie „Co wiesz o Elly?”. Teraz zabłysnął dojrzałym warsztatem, znakomitym prowadzeniem aktorów oraz równie prowokacyjnym, bardzo odważnie ujętym tematem. W dyskretny sposób przygląda się w tym filmie współczesnemu, silnie zantagonizowanemu społeczeństwu irańskiemu, gdzie liczne podziały: wyznaniowe, klasowe, światopoglądowe oraz płciowe uniemożliwiają normalne funkcjonowanie.
To wielopokoleniowy portret zamożnej, żyjącej w zachodnim stylu rodziny z Teheranu, która zamierza wyemigrować. Zamiast tego - rozwodzi się, bo mąż nie chce opuścić chorego na Alzheimera ojca. Do zniedołężniałego starca zostaje wynajęta pomoc domowa, pochodząca z prowincji, religijna dziewczyna w ciąży, która oskarża pracodawcę o stosowanie przemocy i utratę nienarodzonego dziecka.
Ukazując przebieg rozprawy sądowej, w którym do głosu dochodzą sprzeczne racje (każdy czuje się skrzywdzony, ofiarą), Farhadi opowiada dość złożoną z moralnego punktu widzenia historię sporu o wartości między kobiecą i męską wrażliwością, rodzicami i dziećmi, poczuciem sprawiedliwości i koranicznym prawem. Stawia też trudne, bezkompromisowe pytania na temat indywidualnej odpowiedzialności i odwagi mówienia prawdy w sytuacji kryzysowej, gdy brakuje dobrego rozwiązania. Uświadamia wreszcie, jak cienka jest granica między nieugiętością, dumą – szczególnie w patriarchalnym społeczeństwie i rodzinie - a egoizmem i despotyzmem.
Zgodnie z przewidywaniami, Nagroda Specjalna Jury przypadła w udziale Węgrowi Beli Tarze za symboliczno-filozoficzną przypowieść o śmierci boga „Turyński koń”. Dla nas szczególne miłą niespodzianką było wyróżnienie za zdjęcia 38-letniego Polaka, Wojciecha Staronia, operatora m.in. „Placu Zbawiciela”, „Jeszcze nie wieczór”, „Helu” i reżysera głośnego dokumentu „Syberyjska lekcja”. W Berlinie Polak odebrał nagrodę za piękne, utrzymane w sinej tonacji zdjęcia do argentyńsko-meksykańsko-polskiej koprodukcji „El Premio” Pauli Markovitch o przeżyciach matki i córki, chroniących się przed prześladowaniami argentyńskiej junty Jorge Videli w bezludnej nadmorskiej osadzie.
Nie był to jedyny polski akcent na Berlinale. Wzruszająca, nastrojowa baśń „Jutro będzie lepiej” Doroty Kędzierzawskiej, pokazywana poza konkursem, zdobyła Grand Prix Deutsche Kinderhilfswerk oraz The Peace Film Award.
Inne nasze produkcje: „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka, „Pokój samobójców” Jana Komasy, a w konkursie filmów krótkometrażowych - wyśmienita, poetycka animacja „Świteź” Kamila Polaka zostały zauważone i pozytywnie przyjęte. Jak na ważną, światowej klasy imprezę, na której od dawna nie mieliśmy czym się chwalić, to sukces.
Najlepszym reżyserem festiwalu został wybrany, dość nieoczekiwanie, Niemiec Ulrich Kohler (rocznik 1969), twórca enigmatycznego melodramatu „Sleeping Sickness” o lekarzu pracującym w szpitalu w Kamerunie, który rozstaje się z żoną, bo nie chce wracać do Niemiec. Narracyjnie film bliski jest eksperymentom Taja Apichatponga Weerasethakula. Ważną rolę odgrywają w nim ludowe przepowiednie, gra czasem i nieoczekiwane zmiany punktów widzenia bohaterów. O zachwycie nie ma mowy, ale coś oryginalnego udało mu się uchwycić.
Berlinale zachowało swój polityczny profil. Wygrały filmy kameralne, nowocześnie opowiadane, które głównym bohaterem nie czynią patetycznych, widowiskowych zmagań na polu walki tylko konflikt wartości w duszach zwykłych ludzi. To działa najsilniej na wyobraźnię. Trzeba być jednak mistrzem jak Farhadi, by - oprócz intelektualnego wstrząsu - wywołać wzruszenie i łzy.