Kultura

Człowiek konsoleta

Bob Sinclar, człowiek konsoleta

Seth Browarnik / BEW
O sile uporu, narkotykach i życiu mieszczucha - mówi autor hitu "Love generation".

Bob Sinclar: – Jest pani z Polski? Byłem tam!

Kamilla Staszak: – Gdzie pan grał?
Sorry, ale nie pamiętam… Ja w ciągu roku obskakuję jakąś setkę klubów…

Czyli zdarza się, że budzi się pan i nie wie, gdzie jest?
Gorzej. Czasami następnego dnia już nie pamiętam, gdzie byłem dzień wcześniej. Zwłaszcza w sezonie letnim, kiedy niemal codziennie gram w innym miejscu.

W jaki sposób został pan didżejem?
Kiedy miałem 16 lat, do Paryża przyjechał Afrika Bambaataa, uważany za jednego z pionierów hip-hopu. Grał z didżejem Cash Money. Wówczas po raz pierwszy widziałem scratching [dźwięk powstaje w efekcie „drapania” igłą gramofonu płyty winylowej]. Byłem zafascynowany tym, co zobaczyłem i usłyszałem. Zacząłem sam miksować w swoim pokoju. Nie powiem, czasami było głośno. Jestem wdzięczny mamie, że tak długo to wytrzymywała, bo mieszkałem tylko z nią, rodzice się rozwiedli. Nawet wspierała moje hobby, choć trudno jej było wytłumaczyć, co właściwie robię, bo taki zawód jak DJ wówczas nie istniał. Wszystkie pieniądze wydawałem na płyty. Dużo słuchałem stacji radiowych, które wówczas były we Francji jeszcze wolne. To były czasy!

Co chce pan przez to powiedzieć?
Dziś nikt nie chce nadawać muzyki, która mogłaby się nie spodobać. Wszędzie rządzą playlisty. W dobie komercjalizacji zarządzający radiem boją się podejmować ryzyko. Gdyby hip-hop narodził się obecnie, pewnie długo pozostałby niszowy. Na początku kariery sam organizowałem imprezy, przez długi czas nie zarobiłem na tym ani grosza. Pamiętam, jak po raz pierwszy zapłacono mi, chyba w 1990 r., jakieś 50 franków. Byłem w siódmym niebie! Grałem w What’s up Bar niedaleko placu Bastylii w Paryżu, jakieś osiem godzin, ale mógłbym i tydzień!

Polityka 33.2010 (2769) z dnia 14.08.2010; Ludzie i obyczaje; s. 88
Oryginalny tytuł tekstu: "Człowiek konsoleta"
Reklama