Policjantów przyciągnął intensywny zapach trawki unoszący się wokół autokaru. Często tak się zaczyna – i podobnie było z raperem Lilem Wayne’em. Problem w tym, że patrol odkrył nie tylko marihuanę, za którą gwiazdor był wielokrotnie zatrzymywany, ale też nielegalną broń. Werdykt zapadł w marcu tego roku: 12 miesięcy w więzieniu Rikers Island.
Najpopularniejszemu amerykańskiemu raperowi ostatnich lat ten wyrok utrudnia karierę, ale przy okazji to cios dla całego muzycznego gatunku. Wayne był nadzieją na zatrzymanie spadającej sprzedaży płyt hiphopowych, a jako zdolny nastolatek – wzorem dla dzieciaków. Nawet Barack Obama komentował jego sukcesy. „Jeśli nie macie takiego talentu jak Lil Wayne, to lepiej pilnie chodzić do szkoły” – doradzał prezydent afroamerykańskim uczniom w Georgii. Teraz może tylko doradzać, by trzymali się od takiego przykładu z daleka.
W tym samym czasie w Polsce sądy wydały dwa wyroki na naszych raperów. Peja – kilka lat temu numer jeden notowań sprzedaży – musi zapłacić 17 tys. zł za incydent na koncercie w Zielonej Górze, gdzie sprowokował pobicie jednego z widzów. A Mieszko Sibilski z Grupy Operacyjnej został przez sąd drugiej instancji skazany na publiczne przeproszenie Dody za nazwanie jej „blacharą”.
„Blachara” nie jest szczególnie obelżywym słowem, ale oznacza dziewczynę, której imponują wyłącznie drogie, szybkie samochody, a to, w przeciwieństwie do wielu różnych rzeczy, piosenkarce zarzucić trudno. Grupie Operacyjnej zresztą daleko do statusu gwiazd hip-hopu. – To małomiasteczkowy kabaret dla mało wymagających – mówi o nich Radek Miszczak, współautor największej polskiej encyklopedii gatunku „Beaty, rymy, życie”.
Gorzej z Peją. Uniknął wprawdzie więzienia, wyraził skruchę, ale materiał z Zielonej Góry dostępny w Internecie budzi grozę. „Jak ja rapowałem, ty dziwko, to ty nie wiedziałeś, jak się masz wysrać w nocnik, ty kur...” – krzyczał ze sceny nestor polskiego hip-hopu, pokazując, że raperzy mają często problemy z dystansem do samych siebie. I zamiast uspokajać ton, z wiekiem coraz częściej reagują nerwowo na podobne zaczepki. Tylko po to, by pokazać, jak bardzo są uliczni i jak bardzo prawdziwi. Bo o to toczy się ta cała – mówiąc po hiphopowemu – bitwa.
Bitwa 1. Z policją
Nikt już nie pamięta, co było pierwsze: nagonka na hip-hop czy nagonka na policję. Konflikt między stronami sięga głębiej niż samo rapowanie – czasów, gdy w gorących społecznie latach powojennych aresztowano czarnoskórych artystów (wtedy jeszcze jazzmanów) pod pretekstem drobnych przestępstw. Wiadomo jednak, że raper bywa wrogiem publicznym – z wzajemnością, co sugerowała niezbyt dyskretnie warszawska grupa Hemp Gru:
„Jestem po to, by prawdę przynieść ci:
Policyjne ścierwo to wróg największy.
Twarda bania i zaciśnięte pięści,
Uwalniam instynkt, gdy atmosfera się zagęści” („To jest to”, 2004 r.)
Tygodnik „Newsweek” podchwycił ostatnio ten ton, pokazując Hemp Gru na okładce, też z mało dyskretną sugestią: „Czy zespół Hemp Gru ponosi moralną współodpowiedzialność za śmierć aspiranta Andrzeja Struja”.
– W Polsce hip-hop to gatunek spychany przez media na margines. Naturalnie więc w Hemp Gru nie dostrzega się utworów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, tylko te o policji – komentuje Andrzej Cała, dziennikarz również pracujący przy książce „Beaty, rymy, życie”. – Nie są moimi wielkimi faworytami, ale brakuje nam rzetelnej oceny gatunku, próby przedstawienia jego pozytywnej strony.
W odbiorze najostrzejszych zjawisk nie pomaga często samo środowisko hiphopowe. Tu największe kontrowersje wzbudziły słowa rapera Eldo, który w filmowym dokumencie w MTV oznajmił, że policja jest potrzebna, bo walka z mundurowymi w hip-hopie bywa uznawana za cnotę.
– Teksty hiphopowe posługują się specyficzną retoryką. Jej zwolennicy będą twierdzili, że to jest przenośnia, że nie chodzi o nawoływanie do przemocy wobec policji i innych służb państwowych, ale raczej o wyrażenie ogólnego sprzeciwu wobec władzy – ocenia dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Powstaje jednak pytanie, czy ten argument będzie zasadny także w polskich warunkach, gdzie mamy na porządku dziennym do czynienia z przemocą stadionową, a z osób podejrzanych o zabójstwo policjantów robi się bohaterów.
Kodeks karny ściga publiczne nawoływanie do popełnienia zbrodni, ale udowodnienie takiego zamiaru raperowi byłoby trudne. Oskarżony może skutecznie zasłaniać się swobodą artystyczną. Zostaje powództwo o naruszenie dóbr osobistych, ale tekst musiałby się odnosić do konkretnej osoby. „Jeśli znalazłby się policjant, który chciałby pozwać autora tekstu piosenki Hemp Gru czy sam zespół, to raczej taki pozew zostałby oddalony, bo nie mógłby wykazać, że tekst odnosił się konkretnie do niego” – czytam w opracowaniu przygotowanym przez Helsińską Fundację.
Tymczasem wystąpienia raperów odnoszą się zawsze do policjantów jako zbiorowości, aparatu opresji. O tym była „Głucha noc” – przebój grupy Slums Attack kierowanej przez Peję i jedno z najgłośniejszych polskich nagrań hiphopowych w ogóle. Historia o paru młodych imprezowiczach, których w środku nocy patrol policji zatrzymuje na 48 godzin:
„Wyciągają mnie z klatki,
straszą: Pójdziesz za kratki
Zapowiadają sanki bez rymów
i szklanki” („Głucha noc” 2001 r.).
Perspektywa Lila Wayne’a jest dziś dokładnie taka jak ta z powyższego tekstu: wyrok odbiera raperowi pracę i jego fajne, używkowe życie. I to używki są jednym z kluczy do całej nagonki. Marihuana, ważny element kultury hiphopowej, to znakomity pretekst, by nie lubić policji. W większości krajów świata trawka jest nielegalna, a w Polsce, podobnie jak w większości stanów USA, prawo jest wyjątkowo opresyjne. Kryminalizacja miękkich narkotyków oznacza wejście młodych ludzi w środowisko przestępcze.
Bitwa 2. O słuszną sprawę
Inny amerykański prezydent, George Bush senior, osobiście protestował, gdy w 1992 r. raper Ice-T z grupą Body Count nagrał piosenkę „Cop Killer” – po polsku: „Morderca glin”. Pierwsza partia płyt z tym utworem została opakowana w miniatury pokrowców na zwłoki.
Wśród protestujących znalazł się także aktor Charlton Heston – wówczas członek, potem szef National Rifle Association, organizacji broniącej prawa dostępu Amerykanów do broni. Heston zażądał obłożenia „Cop Killera” zakazem dystrybucji, ale Ice-T zareplikował, że NRA walczy przecież o prawo do posiadania strzelb i amunicji myśliwskiej, które amerykański Kongres chciał zdelegalizować.
Jeśli cokolwiek leżało u podstaw zainteresowania bronią wśród amerykańskich raperów, był to pewnie łatwy i powszechny do niej dostęp. Bronione przez konserwatystów pierwotne prawo Ameryki. Podobnie jest w Polsce, gdzie hip-hop niesie sporo elementów konserwatywnej myśli, która miesza się u nas z etosem niepodległościowym. Weterani naszej sceny rapowej debiutowali na początku lat 90., gdy opresyjna milicja zmieniała się w słabą policję, a występowanie przeciwko służbom mundurowym wciąż wydawało się czymś tak naturalnym ideowo jak w latach 80. Stąd „bić policjanta” pojawia się w tekstach wymiennie ze „śmierć konfidentom”, a wszystko pod hasłem walki w słusznej sprawie, jak u Hemp Gru:
„H.W.D.P. to idea ulic. Za ciosy
ciosem od zawsze tu się buli.
Głos opozycji, który zasila gniew,
Nie chodzi spać on i walczy niczym lew” („H.W.D.P.”, 2009 r.)
Kopalnią inspiracji dla słownika hiphopowego stała się rozbudowana peerelowska gwara więzienna. To z niej gatunek przejął słowa takie jak „rezać” (ciąć), „hajs” (pieniądze) i „gołda” (wódka). Dodał do niej legendy o wyjętych spod prawa, w które wpisywał się amerykański hip-hop. Tak samo jak Robin Hood był legendą lasu, Janosik legendą gór, a Billy the Kid – prerii, raper jest dziś bohaterem miejskim. Imponuje wolnością, ba, w naszym imieniu sprzeciwia się uciskowi.
Weźmy Tupaca Shakura. Raper spędził w więzieniu 11 miesięcy za napaść o charakterze seksualnym (zarzucano mu gwałt), ale odsiadka przyniosła mu tylko większy rozgłos. Wyszedł dzięki interwencji wydawcy, a sądową kaucję musiał potem odrobić w studiu nagrań. Marion Suge Knight, który ją opłacił, sam wkrótce trafił za kratki po naruszeniu zasad zwolnienia warunkowego (miał wyrok za napad z bronią w ręku i próbę morderstwa), a Tupac został w niedługim czasie zastrzelony. Tak hartowała się największa legenda w historii amerykańskiego rapu.
– Niestety, niektóre pierwotne składniki hip-hopu, jak właśnie brak poszanowania norm prawa, liberalne korzystanie z używek, często też mizoginia, przetrwały do dziś, bo są bardzo wygodne, łatwe do naśladowania – komentuje Radek Miszczak. Stąd też presja środowiskowa, by raper był oryginalnym ulicznikiem, by w swojej postawie był prawdziwszy od innych. To wzmaga rywalizację i to dlatego hip-hop od lat cierpi na problem pseudofanów – analogiczny do pseudokibiców. A pseudofani są najbardziej medialni.
– Można ich wychwalać pod niebiosa, gdy kadra gra na mistrzostwach i cały świat mówi o polskich kibicach w samych superlatywach – zauważa Andrzej Cała. – Euforia mija po tygodniu i znów mówi się o tym środowisku per kibole i dostrzega tylko radykalizm.
– Hip-hop to także O.S.T.R., Eldo, Fisz czy Łona, czyli zaangażowana, nierzadko inspirująca twórczość, niosąca pozytywne przesłanie – przypomina Radek Miszczak, dziś również promotor międzynarodowego festiwalu Hip Hop Kemp. – Ale nawet nasz festiwal bywa zakłócany przez ekscesy agresywnych pseudofanów. Niestety, głównie z Polski.
Bitwa 3. Ze stereotypem
– Hip-hop u swoich najstarszych korzeni wywodzi się bezpośrednio z kultury gangów – przypomina Miszczak. – Jednak od chwili wykuwania się tej kultury w ekstremalnej biedzie i dyskryminacji na Bronksie minęło już prawie 40 lat i cały hiphopowy ruch miał wiele czasu, by się ucywilizować i dopasować do norm społecznych.
Ideały były szlachetne – Afrika Bambaataa, jeden z ojców gatunku, chciał ratować dzieciaki z getta, proponując im mikrofony zamiast pistoletów i bezkrwawą rywalizację. „Gdybym nie stał się częścią kultury hiphopowej, byłbym dziś martwy” – mówił. Były więc programy oświatowe, parareligijne organizacje, ale wszystko przetrwał gangsterski stereotyp. Hip-hop po latach dogania jego własna przeszłość.
– Sprowadzenie hip-hopu do ideologii chuliganów to jedno z oczywistych uproszczeń, ale ma podstawy – wyczyny i manifesty Pei, Hemp Gru czy Firmy to wspaniała pożywka dla żądnych sensacji dziennikarzy – komentuje Radek Miszczak.
Jest ziarno smutku w tej pełnej luzu i zabawy historii o hip-hopie. Jego gwiazdy są ofiarami konwencji, którą sami stworzyli. I często zdają sobie z tego sprawę. Choćby Peja:
„Jestem niebezpieczny,
Psiarnia zbiera akta w teczki
Które pęcznieją z dnia na dzień,
Jestem werbalnym przestępcą!” („Wos”, 2001 r.)
Peja to powtórzenie pierwotnego wzorca kariery hiphopowej w polskich warunkach. Nigdy nie musiał nikogo udawać – wychowany przez ulicę, miewał we wczesnej młodości problemy z prawem, a na prostą wyprowadziła go muzyka. – To nie jest powód do dumy, że się ma wyrok – mówił siedem lat temu, opowiadając o swoich początkach. – A dla wielu osób to właśnie ideał hiphopowca: Rysiu Peja – brak rodziców, wyrok, karany. Bzdura! Ja się od tego wizerunku oddalam.
Nie oddalał się, widać, wystarczająco szybko.