Janusz Wróblewski: – Po tylu latach opowiadania niezwykle wyrafinowanych historii, po mrocznym „Spirited Away: W krainie bogów” czy tajemniczym „Ruchomym zamku Hauru” mało kto się spodziewał, że nakręci pan proekologiczną bajkę według „Małej Syrenki” Andersena.
Hayao Miyazaki: – Miałem dość filmów, które traktują najmłodszych z góry, wciskając im to, czego sami w żaden sposób nie są w stanie pojąć. Nazywanie jednak „Ponyo” naiwną bajką z ekologicznym przesłaniem wydaje mi się krzywdzące. To także, a może przede wszystkim, opowieść o dzikości i sile. Oraz równowadze, jaka panuje w przyrodzie.
Nawet finał pan zmienił, żeby kończyło się jak w disnejowskich kreskówkach, a nie jak u Andersena.
Czytając „Małą Syrenkę”, bardziej niż z pesymistycznym zakończeniem nie mogłem pogodzić się z tym, że tytułowa bohaterka nie ma duszy. W moim filmie ją ma. Zresztą nie tylko ona, ale i cały podmorski świat. To znacząca zmiana. Życie narodziło się przecież w wodzie. Mieszkam nad rzeką, codziennie obserwuję bezustanny cykl narodzin i śmierci. Nie mógłbym przedstawić sił natury w tak bezosobowy sposób.
W wielu mitologiach żywioł morza to symbol energii, podświadomości.
Staram się w tę otchłań zanurzać.
Co to znaczy?
Nie nakręci się dobrego filmu, posługując się wyłącznie logiką. Wolność tworzenia zyskuje się dzięki intuicji, której korzenie tkwią w podświadomości. Trzeba umieć do nich dotrzeć. I cieszyć się wielością rozmaitych impulsów, perspektyw, idei. Nie można jednak w tym poszukiwaniu pójść za daleko. Nieostrożne otwieranie klapek nieświadomości prowadzi do szaleństwa.
Ofiarą takiego działania był np. Philip K. Dick, autor „Ubika”. Tyle że on, jak wielu innych wizjonerów, wspomagał wyobraźnię środkami psychotropowymi. Pan tego nie robi?
Na szczęście nie muszę. Nie polegam nawet na snach. Czasami, gdy jestem przemęczony albo wypalony pracą, pojawiają się przywidzenia, omamy. Wchodzenie w nie to niebezpieczna gra.
Jaki był pierwszy obraz, który pojawił się w związku z „Ponyo”?
Na wzburzonym morzu w czasie ulewy statek nie może zawinąć do portu. W pewnym momencie kapitan dostrzega słabe światełko latarni morskiej położonej na klifie. Mężczyzna domyśla się, że być może ktoś z bliskich chce mu wysłać sygnał.
A potem?
Potem zobaczyłem biegnącą po falach dziewczynkę, córkę boga Słońca. To częsty motyw pojawiający się w japońskiej sztuce gdzieś od XII w. Dziewczynka to promyk światła, zawieszony pomiędzy widzialnym i niewidzialnym. Jest urzeczywistnieniem dystansu między istotą ludzką a nieznanym.
I tak się narodził scenariusz?
Ja nie piszę scenariuszy. Rozpoczynam film, nie wiedząc, w którą stronę historia się rozwinie ani jak się skończy. Nie wynika to z mojej niefrasobliwości, tylko z oszczędności. Gdyby animatorzy czekali, aż wymyślę wszystkie szczegóły, produkcja ciągnęłaby się latami. A tak zaczynają rysować, gdy nie ma nawet storyboardu i wszystko jeszcze jest w powijakach. Na bieżąco wprowadzam korekty. Przyznaję, że to dość ryzykowny sposób pracy. Nie potrafię jednak inaczej. Za stary już jestem, żeby to zmieniać.
Najważniejsze decyzje dramaturgiczne musi pan jednak podejmować stosunkowo wcześnie.
Na pomysł, aby Mała Syrenka marząca o byciu żoną księcia zamieniła się w filmie w złotą rybkę zakochaną w małym chłopcu, wpadłem, gdy głównemu rysownikowi urodziła się córeczka. Szczęśliwy przyniósł ją pewnego dnia do studia, a my śmialiśmy się patrząc, jak stara się nawiązać z nią kontakt. Nawiasem mówiąc, po dwóch latach realizacji założyliśmy w pracy miniprzedszkole, bo dzieci stale przybywało.
I nigdy pan nie przekracza terminów realizacji?
Pracuję w ten sposób, by właśnie zdążyć z terminami. Umawiając się konkretnie z producentem, że fabuła będzie trwała przypuśćmy dwie godziny, wiem dokładnie, ile czasu potrzeba na wymyślenie i narysowanie wszystkiego od a do z. To pomaga w koncentracji. Wtedy naprawdę potrafię szybko działać.
Dlaczego bohaterkami pana filmów są przeważnie małe dziewczynki?
Wyjaśnienie tej kwestii zajęłoby nam zbyt wiele czasu. Pozostańmy przy stwierdzeniu, że generalnie bardzo kocham kobiety.
Kiedy próbuję określić nastrój pana filmów, przychodzi mi do głowy słowo „nostalgia”.
Ma pan rację. Bo nie tylko dorośli odczuwają tęsknotę za tym, co utracili. Myślę, że także dzieci coś podobnego przeżywają. Tylko nie potrafią tego nazwać ani wytłumaczyć. To jeden z tych wielkich uniwersalnych stanów, które czynią nas ludźmi, a którego nie potrafimy do końca zdefiniować. W języku japońskim nie ma zresztą na to osobnego określenia. Posługujemy się obcym słowem „nostalgia”, co uświadomiłem sobie po obejrzeniu filmu Tarkowskiego pod takim właśnie tytułem.
W przeciwieństwie do wielu japońskich anime, w pana filmach zawsze odnaleźć można nadzieję i wiarę w dobro...
To dziwne, bo jestem pesymistą, prawda? Nie chcę swojego zwątpienia sączyć w serca młodych. Wolę go zatrzymać dla siebie. Dzieci mają własny skomplikowany świat. Dorośli nie powinni go zatruwać swoimi obsesjami ani na siłę go zmieniać. Proszę sobie wyobrazić, że odwiedza pana przyjaciel ze swoimi pociechami. A pan go wita słowami, że to katastrofa, bo świat idzie w złym kierunku i po co następne dusze mają cierpieć. Lepiej, żeby dziecko w ogóle się nie narodziło. Na tym polega problem, gdy zaczynam się zastanawiać, o czym ma być mój następny film.
Wierzy pan, że można ten dziecięcy świat ocalić?
Wierzę, że w duszy dziecka przechowywana jest pamięć poprzednich pokoleń. Dojrzewanie, zdobywanie doświadczenia, a także codzienność niweluje, spycha tę pamięć na coraz niższe pokłady, aż w końcu, doroślejąc, w ogóle o niej zapominamy. Robiąc filmy, próbuję odsłonić to bogactwo, dotrzeć do jej życiodajnych treści. Jeśli mi się uda, umrę szczęśliwy.
Nigdy nie kusiło pana, żeby nakręcić film tylko dla dorosłych?
Bardzo trudno jest wyznaczyć granicę pomiędzy twórczością dla dzieci i dorosłych. Jedna z różnic jest taka, że w filmach dla dzieci zawsze pojawia się opcja rozpoczęcia życia od nowa. A w filmach dla dorosłych niczego zmienić już się nie da. To, co się wydarzyło, jest nieodwracalne.
Odnosi pan międzynarodowe sukcesy, zdobywa Oscary, mimo to pozostaje sceptykiem. Skąd się bierze pański pesymizm?
Chciałbym, żeby świat wyglądał trochę inaczej. Rozwój cywilizacji ma jednak swoją cenę. Dobrze by było na przykład, żeby w Tokio mieszkało kilka milionów ludzi mniej. Albo żeby w rzekach płynęła czysta woda. Ale mówienie o globalizacji, brudzie i zanieczyszczeniu środowiska jest strasznie nudne. Zamiast narzekać, lepiej pozbierać śmieci w okolicy. Ja to robię codziennie. Po śniadaniu sprzątam odpadki, które inni zostawili wokół mojego domu.
Uparcie tworzy pan animacje tradycyjną, ręczną metodą. Dlaczego nie chce pan korzystać ze zdobyczy nowoczesnych technologii komputerowych?
Mam świadomość, że świat idzie naprzód i że ręczni animatorzy wkrótce wyginą jak dinozaury. Ten sam los spotkał w przeszłości malarzy fresków, pejzażystów. Zatrzymać postępu się nie da. W tej sytuacji trudno nie docenić, że nieprzerwanie przez 40 lat mogłem wykonywać swoją pracę. Nie tylko w mojej branży to rzadkość.
Trudniej się panu przestawić?
W Studio Ghibli mamy oczywiście komputery. Pracujemy nad łączeniem różnych technik animacji. 10 proc. moich filmów przetwarzanych jest komputerowo. Chodzi o to, że rysunkom tworzonym przez najdoskonalsze nawet maszyny czegoś brakuje. Może świeżości, indywidualności, niepowtarzalności czy choćby ludzkiego błędu w poprowadzeniu kreski.
Technika trójwymiarowa to przyszłość kina?
Wciąż będą powstawały filmy w 2D i 3D. To różne światy, nie wyobrażam sobie na przykład, żeby Bergmana, Tarkowskiego albo dramaty braci Dardenne lepiej się oglądało w okularach.
Pozostanie panu manga.
To fantastyczne medium, ale do porozumiewania się wyłącznie na płaszczyźnie emocjonalnej. W komiksie autor może wyrazić złożone pragnienia i kompleksy. Jednocześnie manga, jak i cała popkultura oddalają od realności. Nie mówią niczego o trudzie codzienności, zniekształcają postrzeganie rzeczywistości. Młodzi ludzie, którzy tym żyją, nie mają historycznej pamięci, są jak drzewa bez korzeni. Tkwią poza czasem.
Pańskie filmy nie są eskapistyczne?
Nie. Ja nie uciekam od problemów współczesności. W moich filmach, mimo ich magiczności, znajdzie pan wiele elementów, które wyrażają ducha czasu. „Nausicaa z Doliny Wiatru” pokazuje zmianę w podejściu do przyrody i narodziny ekologii w Japonii. „Podniebna poczta Kiki” mówi na temat dobrobytu ekonomicznego w latach 80. W „Szkarłatnym pilocie” pojawia się refleksja antywojenna. W innych opisuję związki człowieka z naturą itd.
Jest pan ojcem japońskiej animacji. Młodzi filmowcy wzorują się na pana twórczości. Ciekaw jestem, skąd pan czerpał natchnienie, stawiając swoje pierwsze kroki.
Zacząłem interesować się filmem rysunkowym w latach 50., na długo, zanim dostałem się na Uniwersytet Gakushuin, gdzie studiowałem nauki polityczne i ekonomię. Wielkim przeżyciem było obejrzenie animacji „Pasterka i kominiarczyk” Francuza Paula Grimaulta. Chciałem zostać rysownikiem, często chodziłem do kina i wielu nazwisk już nie pamiętam. Odkryciem stała się dla mnie również poetycka twórczość Rosjanina Jurija Norsteina, genialnego samouka, jednego z niewielu w tej profesji zasługującego na miano artysty.
Ma pan jakąś radę, której udziela pan młodym reżyserom?
Niedawno narodził się mój pierwszy wnuk o imieniu Mao. Pierwszą rzeczą, jaką ode mnie usłyszał, było: chwyć ołówek i rysuj. A jeśli nie zostaniesz filmowcem, nic się nie stanie.
***
Hayao Miyazaki (69 lat) – jeden z najwybitniejszych animatorów nazywany japońskim Disneyem. W proteście przeciwko wojnie w Iraku nie odebrał Oscara, którego otrzymał w 2003 r. za „Spirited Away: W krainie bogów”. Jego najnowsza produkcja „Ponyo” przyniosła w Japonii 164 mln dol. zysku, stając się tam najpopularniejszym filmem sezonu. „Księżniczka Mononoke” była pierwszym filmem rysunkowym zakwalifikowanym do konkursu w Berlinie, gdzie otrzymała Nagrodę Specjalną w 1998 r.